Nie masz konta? Zarejestruj się
Fot. cottonbro studio/Pexels
Autor: Hanna Odziemska
Populacja „domowych lekarzy” rośnie dynamicznie. Ich podstawowym narzędziem diagnostycznym jest wyszukiwarka internetowa, a w portfolio można znaleźć coraz więcej produktów leczniczych, których ordynacja kiedyś wymagała konsultacji lekarskiej, a teraz nie wymaga, bo można je kupić w każdej aptece bez recepty. Oczywiście, w ofercie „lekarza domowego” jest także bogata paleta suplementów, które dumnie występują pod sztandarem „leczenia naturalnego”.
,,Lekarz domowy” nie zawsze ma konkretną twarz i nazwisko, często jest wirtualnym konstruktem w postaci forów internetowych dla pacjentów lub portali z poradami na temat zdrowia, które zwykle nie są firmowane przez żaden autorytet medyczny. Ma za to jedną niezaprzeczalną zaletę: jest dostępny natychmiast, podczas gdy na wizytę u lekarza trzeba się zapisać, nierzadko odczekać od kilku dni do kilku miesięcy i pogodzić się z limitem czasu przeznaczonym na konsultację. Najczęściej jednak „lekarz domowy” to sam pacjent sięgający po wiedzę z niezweryfikowanych źródeł i podejmujący samodzielnie decyzje terapeutyczne.
Pacjentów można z grubsza zaszeregować do jednej z dwóch kategorii: „Proszę o lek, nie chcę suplementów” lub „Czy mogę prosić o jakiś suplement? Nie chcę jeszcze przyjmować leków”. Lekarz musi czasem wykonać pracę porównywalną z przerzucaniem tony węgla łyżeczką do herbaty, żeby przekonać pacjenta do przyjmowania tego, co trzeba, a nie tego, czego pacjent sobie życzy. „Lekarz domowy” natomiast nie robi żadnych trudności, ekspresowo spełnia życzenia. Pół biedy, kiedy taki „medyk” doradza lub wybiera suplementy, a pacjent jednak regularnie odwiedza prawdziwego lekarza. Gorzej, jeśli suplementy zaczynają rugować leki, bo wtedy sytuacja może wymknąć się spod kontroli, a czerwona lampka zapali się pacjentowi dopiero wtedy, kiedy problemy zdrowotne bardzo się już nasilą. Jednak naprawdę niebezpiecznie robi się wówczas, gdy „lekarz domowy” bierze się za poważne leczenie dostępnymi bez recepty produktami leczniczymi.
Kiedy „lekarz domowy” buszuje w aptece, prawdziwy lekarz otrzymuje od niego podczas wizyty różne „kwiatki”. Przykładowo: starsza pani z migotaniem przedsionków, leczona stale lekami przeciwkrzepliwymi, na bóle kręgosłupa serwuje sobie koktajl z diklofenaku, ketoprofenu i meloksykamu, bo jeden lek nie pomaga. Każdy lekarz wie, że przy leczeniu przeciwkrzepliwym nie stosuje się niesteroidowych leków przeciwzapalnych, podobnie jak nie łączy się dwóch, a tym bardziej trzech preparatów z tej grupy, bo to znacząco podwyższa ryzyko krwawienia. „Domowy lekarz” tego nie wie. Inny przykład: pacjent bez objawów z układu pokarmowego, leczony trzema lekami hipotensyjnymi, metforminą i statyną, przyjmuje przewlekle kupowany bez recepty i z własnego pomysłu omeprazol. Lekarz podczas wizyty ocenia, że nie ma wskazań do stosowania tego leku, tłumaczy pacjentowi, że omeprazol wchodzi w interakcje z innymi jego lekami, a przyjmowany stale może przyczynić się do powstania polipów błony śluzowej żołądka. „Lekarz domowy” odpowiada: – To osłona do innych leków. Nie wie, że inhibitory pompy protonowej są zalecane protekcyjnie tylko w przypadku przyjmowania niesteroidowych leków przeciwzapalnych, a leki hipotensyjne nie mają działania hamującego na układ prostaglandyn chroniących błonę śluzową żołądka i dwunastnicy, i nie wymagają takiej „osłony”.
Także w zakresie suplementów osiągnięcia „lekarza domowego” potrafią zadziwić, a czasem zatrwożyć: pacjent powyżej 50. roku życia z cukrzycą i nieprawidłowym lipidogramem odmawia przyjmowania leków hypolipemizujących, bo „nie chcę przyjmować leków, a w ogóle to statyny są szkodliwe”. Aż tu nagle przykra niespodzianka – udar niedokrwienny mózgu! A przecież brał suplementy z wiesiołka, karczocha i bergamoty, zalecone przez „domowego lekarza”. Tyle że ten „lekarz” nie wie nic o śródbłonkowym działaniu statyn przez zwiększenie syntezy tlenku azotu, więc zacne suplementy – niczego im nie ujmując – nie chronią pacjenta, tak jak statyny, przed niepożądanymi zdarzeniami sercowo- i mózgowo-naczyniowymi. Zgubną dla chorego rolą „lekarza domowego” bywa więc zastępowanie leczenia suplementacją, szczególnie kiedy pacjent głosi, że jest zwolennikiem „medycyny naturalnej”. Jeden z moich kolegów lekarzy powiedział kiedyś swojej pacjentce lubiącej medycynę naturalną: – Naturalnie to w wieku 40 lat powinna pani już nie mieć zębów i przynajmniej połowy włosów. Medycyna nie jest do promowania tego, co naturalne. Ona jest do naprawiania tego, co natura dewaluuje.
Nie mam na celu miażdżącej krytyki „lekarza domowego”. Owszem, może on czasem spełniać pozytywną rolę, chociażby na początku infekcji, zanim pacjent trafi do lekarza. Dobrze byłoby jednak, żeby „lekarz domowy” odbył pewną edukację. Wyobraźmy sobie chociażby przypadek kataru u osoby z nadciśnieniem tętniczym, która w pierwszym odruchu sięga po preparaty złożone z paracetamolu i pseudoefedryny. Taki pacjent po kilku dniach samoleczenia z powodu infekcji może utknąć na kilka godzin w przychodni albo trafić na SOR z powodu wysokiego ciśnienia tętniczego krwi. A skoro już przy pseudoefedrynie jesteśmy: ciekawe, że preparat zawierający związek chemiczny będący substratem do nielegalnej produkcji metamfetaminy można nabyć bez recepty. Oczywiście, farmaceuta nie wyda jednemu pacjentowi więcej niż jednego opakowania takiego preparatu, ale zainteresowani i cierpliwi mogą pospacerować po aptekach dużego miasta i zebrać dziennie całkiem spory zapas pseudoefedryny. Podobnie rzecz się ma z kodeiną, którą bez recepty można bez problemu kupić w postaci preparatów złożonych, przeznaczonych do leczenia bólu lub kaszlu, a która po przyjęciu jest metabolizowana częściowo do morfiny. Na marginesie, historia zna takie przypadki – w XIX w. heroina była sprzedawana w aptekach jako syrop na kaszel.
Jeśli chodzi o suplementy, „domowy lekarz” lubuje się w preparatach „na”: „na stawy”, „na włosy i paznokcie”, „na potencję”, „na uspokojenie”, „na spanie”, „na trawienie”, „na zwiększenie lub zmniejszenie apetytu”, „na nadwagę” itp. Tyle że często nie panuje nad selekcją wszystkich „na” i w efekcie pacjent przyjmuje kilka suplementów o podobnym składzie, czyli kumuluje dawki lub po prostu przyjmuje jakieś preparaty niepotrzebnie. Może przydałby się jakiś profesjonalny kurs dla „lekarzy domowych”, prowadzony przez prawdziwych lekarzy, albo choćby porządna kampania edukacyjna, odpowiednio zorganizowana i promowana? Byłby to strumień rzetelnej wiedzy w chaosie bombardujących pacjenta reklam leków bez recepty i suplementów.
Reasumując: można odnieść wrażenie, że półka apteczna jest dżunglą z preparatami dostępnymi bez recepty i grasują w niej prawdziwe drapieżniki, które z pomocą „domowego lekarza” potrafią upolować i skonsumować szukającego szybkiej i skutecznej pomocy pacjenta. Efekty mogą być łagodne – jeśli pacjent straci tylko pieniądze, lub poważne – gdy straci zdrowie. Warto ucywilizować tę dżunglę, aby uczynić ją bezpieczną dla zdrowia pacjenta.