Logowanie do profilu lekarza

Przez login.gov

lekarski egzamin weryfikacyjny

Fot. F1 Digitals/Pixabay

Kształcenie 26.06.2024 r.

6,8 proc.

Autor: Małgorzata Solecka

Na 752 osoby, które 29 maja przystąpiły do Lekarskiego Egzaminu Weryfikacyjnego, zdało zaledwie 51, czyli niespełna 7 proc. To wynik gorszy niż w poprzednich latach. Nie wszystko można wyjaśnić barierą językową, a nawet jeśli ona miałaby być głównym powodem niepowodzeń, czy nie potwierdza słuszności obaw samorządu lekarskiego co do zatrudniania lekarzy bez znajomości języka polskiego?

Lekarski Egzamin Weryfikacyjny odbył się już po raz piąty. W poprzednich czterech sesjach wyniki – w ujęciu rocznym – były lepsze niż w tegorocznej sesji wiosennej, choć i one wskazywały, że LEW (w założeniu łatwiejsza od nostryfikacji dyplomu droga uzyskania pełnego prawa wykonywania zawodu w Polsce i UE) jest dla lekarzy z dyplomami spoza Unii Europejskiej prawdziwym wyzwaniem. W 2021 r. na 652 osoby, które przystąpiły do egzaminu, pozytywny wynik uzyskały 93. W 2022 z 1123 osób egzamin zdało 147.

LEW nie jest obowiązkowy. Lekarze spoza UE (głównie z Ukrainy i Białorusi), dla których rząd szeroko otworzył możliwości podejmowania pracy w Polsce w czasie pandemii, nie muszą w żaden sposób weryfikować swoich kwalifikacji przed podjęciem pracy. Nie muszą nawet wykazać się znajomością języka polskiego. Zgodę na wykonywanie przez nich zawodu lekarza wydaje minister zdrowia na okres pięciu lat. W tym czasie lekarz (i lekarz dentysta), jeśli chce pozostać w Polsce i pracować w zawodzie, musi nostryfikować dyplom lub zdać egzamin weryfikacyjny.

Egzamin obejmuje 200 pytań (odpowiedź pięciokrotnego wyboru). Próg zdawalności: 60 proc., czyli udzielenie poprawnych odpowiedzi na minimum 120 pytań. Średni wynik w ostatniej sesji – nieco ponad 93 pkt, maksymalny – 140 pkt. Jako przyczyny tak słabej zdawalności wskazuje się barierę językową oraz rozbieżności w programach studiów.

Bariera językowa dotyczy szczególnie lekarzy, którzy do Polski przyjechali np. z krajów azjatyckich, ale duże problemy – mimo podobieństwa języków – mają też obywatele Ukrainy i Białorusi. To nic zaskakującego. Już w 2021 r., gdy minister zdrowia w świetle jupiterów przedstawiał pierwszych lekarzy, którzy uzyskali zgodę na wykonywanie zawodu w Polsce na podstawie zliberalizowanych przepisów, a głos w imieniu kilkuosobowej grupy zabrał medyk najlepiej (podobno) znający polski, można było się przekonać, że deklarowana znajomość języka w stresie po prostu zawodzi. O tym, że lekarzom zza wschodniej granicy potrzebny jest zdecydowanie wyższy poziom znajomości języka polskiego niż taki, który pozwala na swobodne porozumiewanie się w życiu codziennym, mówił np. podczas grudniowego Kongresu Zdrowia Publicznego Igor Pańkowski, lekarz z Ukrainy, od wielu lat mieszkający w Polsce, kierownik SOR Szpitala MSWiA w Warszawie. Nie tylko samorząd lekarski, jak widać, stoi na stanowisku, że bez dobrej znajomości języka nie można dobrze wykonywać zawodu lekarza.

Bariera językowa nie tłumaczy jednak wszystkiego. Równie ważną przyczyną porażek są bez wątpienia różnice programowe studiów na kierunkach lekarskich, inne niż obowiązują w Polsce i w Unii Europejskiej wymagania, jakim muszą sprostać studenci i absolwenci uczelni medycznych, ale też jakość kształcenia podyplomowego.

Dlaczego zaliczenie LEW dla lekarzy, wśród których są też specjaliści, stanowi tak duży problem? Moglibyśmy wiedzieć więcej, gdyby. były dane. Choć LEW jest organizowany od 2021 r., nie ma nawet ankiet, których analiza pozwoliłaby na sformułowanie wniosków. Nie wiadomo np., czy egzamin lepiej zdają osoby, dla których polski jest językiem ojczystym. Przecież podchodzą do niego również Polacy, którzy zdecydowali się na studiowanie medycyny na uczelniach za wschodnią granicą (przede wszystkim dlatego, że nie dostali się na bezpłatne studia w Polsce). Niewiele wiemy o tych, którzy egzamin zdają (np., czy kolejne podejścia do egzaminu kończą się sukcesem, co wskazywałoby na „oswojenie” się zdających z formułą egzaminu). Brakuje informacji chyba kluczowych: jak wypadają na egzaminie lekarze z krajów sąsiednich, które są największym potencjalnym rezerwuarem kadr medycznych (nie tylko zresztą lekarskich) dla rynku polskiego. Dlaczego to ważne? Szczególnie złe wyniki tej grupy mogłyby stanowić wręcz czerwoną flagę jeśli nie dla Ministerstwa Zdrowia, które wydaje się w ogóle ignorować problem zdawalności LEW, to choćby dla menedżerów szpitali.

Samorząd lekarski, od początku wskazujący, że między kształceniem w krajach leżących na wschód od granicy UE a standardami unijnymi istnieje przepaść, i że nie można dopuszczać do pracy z pacjentami osób, które nie posługują się wystarczająco dobrze językiem polskim, może mówić o gorzkiej satysfakcji. W tej chwili samorząd chce walczyć o wprowadzenie obowiązkowego egzaminu weryfikującego znajomość języka przy okazji prac nad pakietem ustaw o jakości.

Ale to nie wszystko. Jeśli izby lekarskie nie pomyliły się w sprawie jakości przygotowania zawodowego lekarzy z dyplomami spoza UE, prawdopodobieństwo, że nie mylą się również, formułując obawy i zastrzeżenia wobec mnożenia kierunków lekarskich, można uznać za ekstremalnie wysokie. I nie ma to nic wspólnego z, jak zwykł mówić minister zdrowia, „obroną interesów korporacyjnych”. To przede wszystkim wyraz odpowiedzialności za jakość i bezpieczeństwo leczenia. Poważne obawy samorządu lekarskiego podzielają, coraz wyraźniej, rektorzy akademickich uczelni medycznych. – Poselska propozycja nowelizacji Karty Nauczyciela i innych ustaw dopuszcza kształcenie lekarzy na uczelniach, które nie spełniają wymogów akredytacyjnych, jedynie zatrudniają nauczycieli akademickich prowadzących badania z dziedziny nauk o zdrowiu. Tymczasem nauki o zdrowiu to np. kultura fizyczna – mówił w czerwcu, w wywiadzie dla „Menedżera Zdrowia”, prof. Marcin Gruchała, rektor Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego, przewodniczący KRAUM, komentując najnowszy pomysł posłów (a tak naprawdę ministra edukacji i nauki Przemysława Czarnka) na kolejne już obniżenie wymagań stawianych szkołom wyższym chcącym kształcić lekarzy.

 Dziś mówimy nie o tym, czy na wsi Janem Kowalskim będzie zajmował się wybitny specjalista, tylko o tym, czy Jan Kowalski w ogóle będzie miał szansę dostać się do lekarza – uzasadniał w ostatnich tygodniach swoje decyzje minister Czarnek, według którego w Polsce brakuje 30–60 tys. lekarzy, a niedobory kadrowe obniżają jakość usług zdrowotnych, ponieważ. brakuje konkurencji. W efekcie „niektórzy lekarze” zostawiają pacjentów, by w godzinach pracy zmieniać opony. – Niestety, wciąż funkcjonuje przekonanie, że lekarza można dobrze wykształcić tylko w centrum wielkiego miasta, w centrum Warszawy, Krakowa, Gdańska. Jak powstawała Akademia Medyczna w Białymstoku, też się z tego śmiano, a dziś kształci na bardzo wysokim poziomie – podkreślał w rozmowie z „Rynkiem Zdrowia”.

To bardzo ciekawe skojarzenie, można powiedzieć wręcz: freudowskie. Akademia Lekarska w Białymstoku powstała w roku 1950, co było geopolityczną koniecznością po stracie w 1945 Wilna i tym samym Uniwersytetu Stefana Batorego z jego wydziałem lekarskim. Wpisywała się (nie tylko ona, oczywiście) w plany Układu Warszawskiego, które Polsce przydzieliły rolę zaplecza medycznego podczas przygotowywanego ataku na państwa NATO.

I trudno zaprzeczyć: białostocki ośrodek akademicki stosunkowo szybko nadrobił dystans, a w drugiej połowie lat 80. XX w. zasłynął pionierskimi zabiegami zapłodnienia in vitro. To tam przyszło na świat pierwsze polskie dziecko poczęte tą metodą.

Małgorzata Solecka

Autor: Małgorzata Solecka

Treści autora ⟶

Nasza strona wykorzystuje pliki cookies. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, zgodę na ich użycie, oraz akceptację Polityki Prywatności.