Nie masz konta? Zarejestruj się
Fot. SHVETS production/Pexels
Autor: Paweł Walewski
Postulat empatii w medycynie nabrał znaczenia, odkąd dostrzeżono w niej klucz do poprawy wyników leczenia.
Przez polskie media przemknęła niedawno informacja stanowiąca opis badania, w ramach którego porównano osobowość lekarza z osobowością statystycznego przedstawiciela populacji w Australii. Co nas mogą obchodzić Antypody? Wyniki tej pracy opublikowano wcześniej na łamach „BMJ Open” i uznano za przyczynek do postawienia uniwersalnej hipotezy, że usposobienie lekarzy ma wpływ na jakość opieki oraz skuteczność leczenia. Autorzy analizy stwierdzili w podsumowaniu: „Nasze wyniki mogą pomóc w zwiększeniu wiedzy lekarzy o różnicach między ich osobowością i osobowością pacjentów. Biorąc je pod uwagę, lekarze łatwiej ocenią pacjentów i poznają czynniki, które wpływają na interakcje z nimi”. Z badania można się było dowiedzieć, że lekarze są bardziej ekstrawertyczni, ugodowi i sumienni, ale również bardziej neurotyczni i mniej otwarci na doświadczenia niż chorzy, którymi się opiekują.
Wyniki te ponoć zaskoczyły naukowców, zwłaszcza w kontekście poziomu neurotyzmu. Wiąże się on bowiem z niepewnością, lękiem, wahaniami nastroju i nadmiernym krytycyzmem. Choć przeciwieństwem neurotyczności jest stabilność emocjonalna, jej wysoki poziom może łączyć się z obwinianiem siebie, częstą frustracją, zamartwianiem się. Badacze z Australii piszą: „Sumienni lekarze mogą przeceniać zdolność swoich pacjentów do przestrzegania zaleceń. Z kolei wyższa neurotyczność, która wiąże się ze stresem, może prowadzić do postrzegania przez lekarzy stresu jako normalnej części życia, a tym samym niedoceniania jego wpływu na samopoczucie chorych”.
Znajdujemy się w samym środku epidemii stresu, lecz nie ma powszechnej zgody co do tego, jak ten stan zdefiniować. Gdy jest krótkotrwały – mobilizuje, ale kiedy trwa zbyt długo i przechodzi w codzienną frustrację – niszczy i osłabia organizm. Kiedy stajesz oko w oko ze stresem (jak wynika z badań, najbardziej szkodliwy jest ten, którego doświadczamy, utraciwszy wpływ na sytuację), organizm wchodzi na wyższe obroty i to musi zaważyć na ogólnej kondycji. Kardiolodzy wespół z psychologami ostrzegają już od lat: jeżeli zabija nas ambicja, żyjemy w pośpiechu, lubimy rywalizację i nadmiar obowiązków – nabieramy idealnych cech kandydata na zawałowca. Ale kiedy lekarz informuje pacjenta o wykrytym raku lub przekazuje mu równie niepomyślne informacje na temat jego zdrowia, stan napięcia jest także wysoki. Podczas jednej z konferencji prasowych prof. Marcin Grabowski z I Kliniki Kardiologii Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego na pytanie o znaczenie wpływu stresu na serce, na tle innych czynników ryzyka, mówił, że jest ono niewiele mniejsze niż w przypadku otyłości lub nadciśnienia. – Szkoda więc, że przy szacowaniu ryzyka chorób serca moi koledzy zwracają na ten czynnik tak małą uwagę. Pytamy pacjenta o wagę, używki, mierzymy ciśnienie krwi. A stanem emocjonalnym i warunkami, w jakich żyje, mało kto się interesuje – ubolewał. Czy właśnie dlatego, że medycy, sami przyzwyczajeni do stresu, skłonni są bagatelizować go u innych?
A może nie potrafią go dostrzec? W Polsce rola psychiki w procesie leczenia wciąż nie jest przez wszystkich doceniana. Lekarze zasłaniają się brakiem czasu na rozszerzanie wywiadu o treści pozamedyczne, ale nie wypytują pacjentów o duchowe samopoczucie raczej z braku wiedzy. Lapidarne pytanie „Jak się pan/pani czuje?” to za mało, by otworzyć chorego i skłonić do bardziej szczerych wyznań. Zdaniem psychologów warto pytać konkretnie: jak opisałbyś poziom swojego napięcia, jak sypiasz, w jakim ostatnio byłeś nastroju, czy martwisz się czymś, czy jesteś pod nadmierną presją w pracy lub domu, jaki wpływ choroba ma na twoje codzienne życie i relacje z najbliższymi?
Psychoonkologia stała się na tym tle ewenementem, gdyż ze wsparcia psychologicznego udzielanego chorym na raka udało się stworzyć pełnoprawną dziedzinę naukową. Może nadszedł czas, by skorzystały na tych doświadczeniach inne specjalności? Zdaję sobie sprawę, że są przeciwnicy takiej „rozpsychologizowanej” medycyny. A i pacjenci nie dowierzają, że ich stres czy przygnębienie mogą pogarszać przebieg kuracji.
Poznałem kiedyś pacjentkę, dla której najbardziej dotkliwym elementem kontaktu z lekarzami okazał się brak rzetelnych informacji na temat skutków ubocznych leczenia, z którymi ma się liczyć. Usłyszała od lekarki tylko, że czeka ją ciężki rok, i otrzymała kartkę ze spisem efektów niepożądanych, na które powinna być przygotowana, takich jak nudności, podwyższona temperatura, złe samopoczucie, wypadanie włosów (powodem tych objawów był interferon). Wszystko podane z wersji light, tymczasem życie okazało się hard: zamiast nudności – silne wymioty, łagodne sformułowanie o podwyższeniu temperatury należało zinterpretować jako gorączkę powyżej 40 stopni z dreszczami, głowę oszpeciły brzydkie łyse placki. Kobieta wpadła w panikę, gdy pewnej nocy dostała krwawej biegunki, bo nie uprzedzono jej, że to też skutek działania leku. Nikt nie doradził, jak pielęgnować wysuszoną skórę, nikt nie ostrzegł przed depresją. Moja rozmówczyni odnosiła po każdej kontrolnej wizycie wrażenie, że lekarze są zawstydzeni kontaktem z poważnie chorym człowiekiem. Kilka ogólnych pytań i dalej, następny czeka w kolejce.
Podpisujesz kwitki, otrzymujesz leki na kolejny miesiąc i co noc zasypiasz z niepewnością, jak będziesz się po nich czuć. W tym męczącym stanie wyczekiwania żyją miliony przewlekle chorych z rakiem, chorobami reumatycznymi, astmą, nadciśnieniem. Lekarzom, którzy mają pretensję do pacjentów za brak cierpliwości i lekceważenie zaleceń, może zbyt rzadko przychodzi do głowy, że źródeł wypowiadanego posłuszeństwa należy szukać w ich własnym gabinecie, w którym nie potrafili porozumieć się z pacjentem. Gdyby chory wiedział, co go czeka, lepiej przygotowałby się na najgorsze. Jeśli mieszka sam, kładąc się do łóżka – tak jak pacjentka, której doświadczenia przytoczyłem – postawiłby przy nim miskę, pamiętałby o mokrym ręczniku.
Konieczność rejestrowania się na badania, przesuwanie terminów wizyt, oczekiwanie tygodniami na kontakt z lekarzem to kolejne źródła stresu, który odczuwają pacjenci. Ale to już nie wina osobowości lekarzy, lecz systemu, który dla medyków jest częstym powodem niezadowolenia z pracy i źródłem napięć.
Ograniczony dostęp do lekarzy daje obu stronom fałszywe poczucie, że jakość kontaktu z chorym nie ma znaczenia. Pacjent po przekroczeniu progu gabinetu czuje się tak, jakby pana Boga złapał za nogi. Nieważne nawet, że czas na rozmowę wynosi 10 minut, bo przecież za drzwiami zostawił tłum czekających. Zdawkowość kontaktu jest łatwiej tolerowana, a nawet usprawiedliwiana. Kto czeka pół roku na wizytę, nie będzie się zastanawiał nad jej przebiegiem i nie zrezygnuje z niej w połowie, by zapisać się do innego lekarza (przed którego oblicze zostanie dopuszczony za sześć miesięcy).
Wiele problemów w relacjach z chorymi bierze się z wygórowanych oczekiwań. Są po obu stronach. Pacjentom wydaje się, że jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki można uwolnić ich od wszelkich trosk i dolegliwości, z kolei lekarze chcieliby mieć naprzeciw siebie partnerów, którzy się im we wszystkim podporządkują, pilnie wysłuchają i zrozumieją. Na styku tych dwóch nierzeczywistych światów rodzą się konflikty, bo utrata złudzeń zawsze boli. Zdaniem autorów australijskich badań lekarze postrzegają pacjentów (w przeciwieństwie do samych siebie) jak nastawionych na konfrontację i mniej sumiennych, niż są oni w rzeczywistości. Takie podejście kształtuje się już w czasie studiów. Ponieważ u nas przyszłych lekarzy zaczynają kształcić politechniki, quasi-seminaria i szkoły zawodowe, różnice między oczekiwaniami ich absolwentów i chorych mogą tylko przysporzyć kolejnych kłopotów.