Nie masz konta? Zarejestruj się
fot. Jennifer Burk / Unsplash
Autor: Paweł Walewski
Nasza ucieczka przed kaloriami nasila się, ale czy problem otyłości uda się rozwiązać tylko za pomocą leków i cudownych diet?
W Polsce, gdzie co drugi dorosły ma nadwagę, a co piąty zmaga się z otyłością, walka z nadprogramowymi kilogramami stała się nie tylko wyzwaniem zdrowotnym, ale również prawdziwą żyłą złota. Apteki, sklepy z ziołami, kliniki odchudzania i producenci cudownych tabletek (od dwóch lat także zastrzyków) prześcigają się w pomysłach, jak zarobić na rozpaczliwych próbach zrzucenia wagi przez rodaków. Wartość globalnego rynku suplementów diety i leków na odchudzanie przekracza już 100 mld dol., a Polska – choć jeszcze daleko jej do światowych liderów – nie pozostaje w tyle.
Według raportu PMR tylko w 2023 r. wydaliśmy na suplementy wspomagające odchudzanie ponad 600 mln zł, a sprzedaż specyfików przeciwcukrzycowych, w dużej mierze wykorzystywanych wtedy jeszcze off-label do redukcji wagi (przed oficjalną rejestracją), wzrosła o 70 proc. To nie przypadek, że w aptekach półki uginają się od „spalaczy tłuszczu”, a w mediach społecznościowych hashtag #Ozempic bije rekordy popularności. Tylko czy ten farmakologiczny szał służy rzeczywiście zdrowiu, czy głównie portfelom producentów lub magów od odchudzania?
To zawsze był dochodowy biznes. Pamiętacie może, jak kilka lat temu kolorowe magazyny kobiece rozpisywały się na temat genodiet? Firmy oferujące je za 2–3 tys. zł obiecywały, że test DNA wskaże idealny jadłospis, który pomoże stracić kilogramy. Nie było istotne, że poznane geny odpowiadają za zaledwie 5 proc. przypadków otyłości. Genetyczne (a żeby było jeszcze bardziej naukowo: spersonalizowane!) odchudzanie kwitło w najlepsze, podsycane przez celebryckie zwierzenia i namowy. W praktyce amatorzy genodiet otrzymywali dość ogólne zalecenia. Chociaż mogły być słuszne („unikaj tłuszczów, nie dodawaj cukru do herbaty”), nie musieliby za nie tak słono płacić, gdyby po prostu w tradycyjny sposób zmodyfikowali swoją dietę.
Takie samo działanie można przypisać suplementom. Rynek zalały preparaty z „zieloną kawą”, forskoliną lub garcynią, które – jak dowodzą badania – mają marginalny wpływ na metabolizm. Mimo to ich sprzedaż rośnie w tempie 10 proc. rocznie, ponieważ reklamy obiecują cuda: „Schudniesz 10 kg w miesiąc bez diety!”. Tymczasem, jak zauważają eksperci, produkty te często zawierają śladowe dawki substancji aktywnych, a ich skuteczność opiera się na efekcie placebo. Poza tym w ich składzie kryje się niebezpieczeństwo. W 2022 r. GIS wycofał z rynku 23 suplementy na odchudzanie zawierające niedozwolone substancje, np. sybutraminę (wycofaną w 2010 r. z powodu ryzyka zawałów serca). Mimo to w sieci wciąż można kupić „spalacze tłuszczu” z jej podejrzanymi mieszankami. Problemem jest niska wiedza pacjentów: według badania CBOS 45 proc. Polaków wierzy, że suplementy są bezpieczniejsze niż leki, a co najmniej 30 proc. rodaków sięga po nie bez konsultacji z lekarzem.
Leki na otyłość mają rzeczywiście długą i mroczną historię. W latach 50. XX w. amfetamina była reklamowana jako „cudowny środek na ograniczenie apetytu”, ale szybko okazało się, że uzależnia i prowadzi do powikłań sercowych. W latach 90. królował fen- -phen – połączenie fenfluraminy i fenterminy – który wycofano, bo okazało się, że uszkadza zastawki serca. Nawet meridia, lek hamujący apetyt, zniknęła z rynku w 2010 r., gdyż wiązało się z nią ryzyko udarów. Dziś w czołówce sprzedaży są analogi GLP-1: semaglutyd (ozempic, wegovy), tirzepatyd (mounjaro, zepbound) i liraglutyd (saxenda), które początkowo miały pomóc schudnąć diabetykom i lepiej wyrównywać poziom cukru, ale stały się hitem wśród celebrytek i influencerów (Elon Musk). Ozempic, formalnie zarejestrowany tylko dla osób z cukrzycą, od początku był masowo przepisywany „na talię”. Popyt na niego tak przerósł podaż, że w sieci rozkwitł czarny rynek.
To nie magiczny eliksir, tylko narzędzie, które wymaga stosowania pod kontrolą lekarza – podkreślają wszyscy obesitolodzy. Niestety, korzystanie z porad tych specjalistów jest znacznie utrudnione, a NFZ refunduje jedynie operacje bariatryczne (spośród 1,5 mln kwalifikujących się może na nie liczyć kilka tysięcy osób rocznie), pacjenci szukają więc dróg na skróty. Paradoks polega na tym, że państwo wydaje miliardy na leczenie powikłań otyłości (np. cukrzycy), ale na prewencję – kwoty śladowe. NFZ finansuje głównie usuwanie skutków, i to tych najcięższych. Trzeba więc najpierw solidnie przytyć, aby skorzystać z łaskawości refundacji leczenia choroby otyłościowej.
Właśnie – otyłość jest chorobą! Ostatnie ustalenia międzynarodowego zespołu ekspertów, opublikowane w połowie stycznia na łamach „Lancet Diabetes and Endocrinology”, po raz pierwszy tak jednoznacznie zrywają z dogmatem wskaźnika BMI, uwzględniającego jedynie wzrost i wagę, a kładą nacisk na stan zdrowia pacjenta i pomiar składu ciała (głównie chodzi o zawartość tłuszczu i rozmieszczenie tkanki tłuszczowej). Zaproponowano rozróżnienie na otyłość przedkliniczną i kliniczną, co ma tylko pozbawiać złudzeń, że jest to problem jedynie estetyczny. A niestety za taki ją wielu uważa, również w środowisku lekarskim. Według badań Polskiego Towarzystwa Leczenia Otyłości aż 31 proc. pacjentów z chorobą otyłościową doświadczyło dyskryminacji ze strony personelu medycznego. „Nie byłam u ginekologa od siedmiu lat, bo pani doktor stwierdziła, że przypominam jej hipopotama, a ona nie jest weterynarzem” – wyznała jedna z pacjentek w mediach społecznościowych.
Prof. Mariusz Wyleżoł, chirurg bariatra ze Szpitala Czerniakowskiego w Warszawie, twierdzi, że uszczypliwe komentarze lekarzy są pokłosiem czasów, kiedy otyłych pacjentów nie było czym leczyć, więc medycy czuli się po prostu bezradni. Mogli nie zdawać sobie sprawy, jak większość, że nadmierna tusza to nie problem słabej woli ani winy, lecz schorzenie, do którego należy podejść jak do innych. Bez zmiany tego nastawienia pacjenci nadal będą stosować suplementy i „cudowne” leki zdobywane w Internecie.
Tym bardziej że przemysł farmaceutyczny już szykuje kolejne hity, a rynek suplementów wciąż rośnie, napędzany przez influencerów i pseudonaukowe reklamy. Ale jest coś jeszcze: ponieważ wszyscy chcą zarobić na otyłych i na ich względach zależy nie tylko magom od diet, obecna sytuacja zdopingowała do działania również przemysł spożywczy. Bo kiedy za sprawą nowych leków drastycznie obniżających łaknienie najwierniejsi konsumenci zaczęli odwracać się od przekąsek oraz innych niezdrowych zapychaczy, branża podjęła badania, jakie nowe technologie zastosować w produkcji żywności, jakich nowych składników użyć, by obniżyć skuteczność GLP-1. Perspektywa dziesiątek milionów ludzi ograniczających spożycie kalorii słusznie zaniepokoiła wielkie koncerny, bo amatorzy leków przeciwotyłościowych podczas zakupów wkładają mniej jedzenia do koszyków. Ale od czego są innowacje? Okazuje się, że w sojuszu z branżą chemiczną można zacząć wytwarzać produkty, takie jak chipsy ziemniaczane, popcorn i dania z serem, bardziej mdłe, by uniknąć uczucia sytości (mocno aromatyzowane pokarmy stają się mniej pożądane w miarę ich spożywania).
Taka zabawa w kotka i myszkę z rzeszą osób pragnących się odchudzić i państwem, które za to płaci, wychodzi na razie na zdrowie wyłącznie biznesowi. W przemyśle spożywczym, podobnie jak w farmaceutycznym, zatrudniono wielu lobbystów skutecznych w zdobywaniu przychylności polityków, dla których walka z niezdrowym jedzeniem jest po prostu nieopłacalna. A te same firmy, które je sprzedają, zarabiają później na dietach i produktach odchudzających. Zupełnie jak kolorowa prasa kobieca – na jednej stronie zwierzenia czytelniczek, które chcą mieć wąską talię Claudii Schiffer, a na drugiej barwnie ilustrowana rubryka kulinarna. Mocne postanowienie przegrywa z ochotą na degustację proponowanego słodkiego deseru, ale w mediach społecznościowych można bez trudu znaleźć radę na te dylematy: kolejny suplement lub zastrzyk. Poleganie na samej farmakoterapii nie prowadzi do niczego dobrego. Rytualne liczenie kalorii prowadzi do obsesji. Zdaje się, że znowu najzdrowiej liczyć po prostu na siebie.