Nie masz konta? Zarejestruj się
Fot. Kaboompics.com/Pexels
Autor: Małgorzata Solecka
– Wolę lekarza niedouczonego niż brak lekarza – ta opinia Anny Rulkiewicz, prezeski Grupy LUX MED, wygłoszona podczas specjalnego, przedwyborczego programu portalu rynekzdrowia.pl do czerwoności rozpaliła media społecznościowe lekarzy.
Emocje w komentarzach sięgały zenitu, choć tak naprawdę Rulkiewicz nie powiedziała niczego nowego: dyrektorzy szpitali i innych podmiotów leczniczych od lat apelowali do Ministerstwa Zdrowia o zwiększenie liczebności kadr lekarskich. O kontyngenty lekarzy – choćby zza wschodniej granicy. Choćby bez znajomości języka polskiego. – Nauczymy, wyszkolimy, dostosujemy – zapewniali.
Program Lekarz Plus jest w toku, od października kierunek lekarski prowadzą 43 uczelnie. Czy wszystkie wytrzymają próbę czasu, czy nie trzeba będzie niektórych zamykać? Dr Małgorzata Gałązka-Sobotka z Uczelni Łazarskiego, jednej z pierwszych prywatnych szkół, które otrzymały pozwolenie na prowadzenie studiów na kierunku lekarskim, mówiła podczas październikowego Forum Rynku Zdrowia, że wątpi, czy ktokolwiek za kilka lat będzie w stanie podjąć decyzję o zamknięciu nie tyle uczelni, co kierunku, nawet w przypadku uzasadnionych podejrzeń o niespełnianie kryteriów jakościowych kształcenia. Zwracała też uwagę, że prowadzenie studiów na kierunku lekarskim to nie tylko prestiż i przychody, ale też gigantyczne koszty. – Teraz mamy problem z zadłużonymi szpitalami. Obyśmy za kilka lat nie mieli problemu z tonącymi w długach uczelniami – przestrzegała.
Anna Rulkiewicz twierdziła, że jej słowa o niedouczonym lekarzu zostały wyrwane z kontekstu. Jaki więc był ten kontekst? – Taki biznes, jaki my prowadzimy, szkoli lekarzy. Sądzę, że mając dużą platformę edukacyjną: szpitale, ambulatoria, diagnostykę, możemy doszkolić lekarza. Również dzięki współpracy z medykami z dużym doświadczeniem – mówiła. – Trzeba też uważać, bo można zatrudnić lekarza po rewelacyjnej uczelni, który lepiej by tym lekarzem nie był. Dlatego nie stosowałabym uogólnień.
Podczas innej dyskusji na FRZ, poświęconej specjalizacjom lekarskim, ale również tematowi kształcenia, głos zabrał Wojciech Andrusiewicz, były rzecznik prasowy byłego ministra zdrowia, który odszedł z resortu zaraz po dymisji Adama Niedzielskiego. – Dziwiłem się świętemu oburzeniu, próbom prostowania przez panią prezes swojej wypowiedzi i oznajmianiu, że była ona wyrwana z kontekstu. Trudno coś wyrywać z kontekstu, jeżeli się mówi prawdę. Dzisiaj uniwersytety, kierunki medyczne nie są w stanie zaabsorbować wszystkich chętnych. Pytanie, czy jesteśmy zadowoleni z każdego lekarza, który wchodzi na rynek. Nie każdy kształci się na tym samym poziomie, nie każdy ma te same umiejętności. To, że lekarz zdobywa umiejętności w praktyce, to naturalne – przekonywał współpracownik Niedzielskiego. I porównał absolwentów medycyny do politologów lub dziennikarzy, w których przypadku nie liczy się dyplom uczelni, ale to, „czy potrafią pisać po polsku”. – Uczą nas nasi mistrzowie, kierownicy, pod których okiem kształcimy się i wykonujemy zawód. Jestem za pełną otwartością i uważam, że dobry lekarz wykształci się w praktyce, a oceni go jego kierownik, jego mistrz. Duża część absolwentów medycyny, tak jak np. politologów, może się do niczego nie nadawać. Dzisiaj specjalista nie musi się koniecznie wykształcić na uniwersytecie, nie musi zdobyć doświadczenia pod okiem profesora w szpitalu klinicznym. Czasem w szpitalu klinicznym panuje takie przepełnienie, że być może większe umiejętności osoba po studiach, na rezydenturze, zdobędzie w szpitalu powiatowym. Kwestia chęci – podsumował Andrusiewicz.
– Czy chcemy zrezygnować z wymogu ukończenia studiów lekarskich, skoro „bycia lekarzem” uczy się dopiero podczas specjalizacji? – pytał retorycznie Wlad Krajewski, wiceprzewodniczący Porozumienia Rezydentów OZZL.
Warto zauważyć, że między lekarzami, politologami i dziennikarzami – jeśli mówimy o związku ich wykształcenia z wykonywanym zawodem – występują „drobne” różnice. Większość (lwia część) absolwentów politologii nie pracuje w zawodzie politologa, choćby dlatego, że takiego zawodu nie ma. Z kolei większość (a na pewno znacząca część) osób wykonujących zawód dziennikarza nie ma za sobą studiów dziennikarskich, część (niemała) w ogóle nie ma dyplomu ukończenia wyższej uczelni, choćby dlatego, że pracę podjęła już w czasie studiów i nie dała rady pogodzić obowiązków. Nikt zresztą od nich tego – tu racja po stronie byłego rzecznika resortu – nie wymagał. Z różnic cięższego kalibru: błąd ortograficzny, gramatyczna czy nawet faktograficzna gafa ważą dużo mniej niż zła diagnoza lekarska.