Nie masz konta? Zarejestruj się
fot. licencja OIL w Warszawie
Autor: Paweł Walewski
Męska duma to świetny kompan w drodze na cmentarz. Lekarza omijają szerokim łukiem, potem płacą najwyższą cenę.
Mężczyźni lubią myśleć o sobie jako o twardzielach: zdobywcach, wojownikach, bohaterach, którzy jednym ruchem ręki rozprawiają się z przeciwnościami losu. Ale kiedy przeciwnikiem jest ich własne zdrowie, ta heroiczna fasada pęka szybciej niż karoseria w starym polonezie. Statystyki nie są dla nich łaskawe: w Polsce przeciętny mężczyzna żyje o siedem lat krócej niż kobiety (74,7 roku w porównaniu z 82 latami). Według niedawnego raportu BBC mężczyźni na całym świecie nadal unikają lekarzy, a ich podejście do zdrowia autorzy podsumowali jednym słowem: prokrastynacja.
Nie, tu nie ma pomyłki – nie o prokreację chodzi, choć pewnie część z państwa tak odczytała ten wyraz, bo akurat wiecie, co oznacza – gratulacje dla speców od biologii! Lecz prokrastynacja to coś zupełnie innego, choć równie płodna… w wymówki. To ten magiczny talent odkładania wszystkiego na później, od badania prostaty po zmianę żarówki, z mistrzowską pewnością, że jutro też będzie dzień.
Prokrastynacja i prokreacja brzmią rzeczywiście jak kuzynki, które wpadły na rodzinny zjazd, ale tylko jedna z nich przynosi nowe życie, a druga… tylko nowe preteksty. Ironiczne, że faceci, którzy tak chętnie odkładają na jutro wizytę u lekarza, skracają sobie życie o te siedem lat, jakby chcieli udowodnić, że to nie tylko ich hobby, ale prawie olimpijska dyscyplina. W tym wypadku tzw. słaba płeć nabiera nowego znaczenia – nie w sensie fizycznym, choć i tu bywa różnie, ale w kontekście troski o własne ciało i umysł. Panowie rzadziej niż kobiety odwiedzają gabinety lekarskie, a jeśli już to robią, zwykle jest za późno, gdy choroba osiąga zaawansowane stadium. System ochrony zdrowia zdaje się ich nie interesować, dopóki nie muszą walczyć o życie.
Tymczasem kobiety, przyzwyczajone do regularnych wizyt u ginekologa lub badań profilaktycznych, traktują zdrowie jak projekt do zarządzania. I często to one przejmują stery, gdy chodzi o zdrowie mężczyzn w ich życiu. To moja żona umówiła mnie na badanie – przyznaje niejeden sześćdziesięciolatek, którego partnerka dosłownie zaciągnęła do urologa po tym, jak zauważyła, że coraz częściej wstaje w nocy do toalety. Prof. Zbigniew Izdebski, seksuolog i autor licznych publikacji o zdrowiu seksualnym, potwierdza: - Kobiety są często motorem działań zdrowotnych w rodzinie. To one umawiają mężów, synów, a nawet ojców na badania, przypominają o lekach, organizują wizyty u specjalistów. Mężczyźni? Oni wolą udawać, że wszystko jest w porządku, aż przestaje być.
Mężczyźni często postrzegają siebie jako podporządkowanych popędom samców, którzy nie radzą sobie z własnymi problemami – w tym zdrowotnymi. I tu wkraczają ich partnerki, które, niczym współczesne sanitariuszki, przejmują kontrolę nad ich grafikiem wizyt lekarskich. Ta damska logistyka zdrowia ma swoje korzenie w społecznych rolach. Kobiety od wieków były opiekunkami domowego ogniska, a w XXI w. ta rola ewoluowała w coś w rodzaju menedżera rodzinnego pogotowia. Ale nie oszukujmy się: to nie fair. Kobiety mają własne życie, własne zdrowie do pilnowania. Dlaczego więc muszą jeszcze pełnić rolę osobistego asystenta medycznego dla swoich partnerów?
Konsekwencje tego męskiego podejścia są druzgocące. Polska zajmuje piąte miejsce na świecie pod względem umieralności mężczyzn z powodu chorób układu krążenia – dziesiątki tysięcy zmarły, ignorując objawy, nie kontrolując ciśnienia czy cholesterolu, paląc papierosy i żyjąc w stresie. Ale to tylko wierzchołek góry lodowej. Męskie zdrowie jest jak domek z kart, podatny na załamanie z wielu stron. Rak płuca, rak żołądka, a przede wszystkim rak gruczołu krokowego to z kolei trzy najczęstsze nowotwory, które mogłyby mieć zupełnie inny przebieg, gdyby pacjenci byli bardziej wyczuleni na pierwsze objawy. A przynajmniej w tym ostatnim przypadku regularne badania, których unikają jak ognia, mogłyby uratować im życie.
Tymczasem wielu mężczyzn z zaburzeniami urologicznymi w Polsce nie jest leczonych, często z powodu wstydu lub przekonania, że to nie problem medyczny. Mężczyźni wolą cierpieć w milczeniu, niż przyznać, że coś jest nie tak – zauważają eksperci. Wielokrotnie rozmawiałem na ten temat z urologami i na przykład prof. Andrzej Borkowski, wieloletni szef Kliniki Urologii Ogólnej, Onkologicznej i Czynnościowej WUM, opowiadał: - Przyszliśmy z naszą prostatą – tak mówią w gabinecie kobiety, które przyprowadzają do mnie swoich mężów, bo dłużej nie mogą już wytrzymać tego nocnego wstawania albo żółtych plam na bieliźnie, które muszą spierać.
Wyłącznie męski problem staje się nieoczekiwanie kłopotem partnerki, ale jest wtedy cień nadziei, że szybciej będzie mu można zaradzić.
Męskie zdrowie to nie tylko serce i prostata. To także hormony, a konkretnie testosteron – ten mityczny eliksir męskości, który odpowiada za wygląd, temperament, libido, a nawet pewność siebie. Choć niski poziom testosteronu zwiększa ryzyko chorób układu krążenia, cukrzycy i osteoporozy, to mężczyźni rzadko decydują się na terapię hormonalną, bo – jak oceniają seksuolodzy – krępują się przyklejać plastry albo faszerować chemią, która ma im pomóc przezwyciężyć emocjonalne kłopoty. Ten wstyd to kolejny gwóźdź do trumny męskiego zdrowia. W efekcie depresja, która często towarzyszy andropauzie, pozostaje nieleczona. – Mężczyźni wolą szukać pocieszenia w internecie lub w butelce, niż pójść do lekarza – mówi dr Andrzej Depko, krajowy konsultant ds. seksuologii klinicznej. A przecież otwarta rozmowa z urologiem, endokrynologiem czy nawet terapeutą mogłaby wiele zmienić.
Czy chodzi tylko o doścignięcie kobiet w długości życia? Wielu woli wierzyć, że są nieśmiertelni. Tymczasem męskie zdrowie to nie tylko problem jednostek, ale całego społeczeństwa. Krótsza długość życia oznacza bowiem wyższe koszty dla systemu opieki zdrowotnej, większe obciążenie dla rodzin. Wiele społecznych kampanii, jak listopadowy Movember (ma na celu podnieść świadomość na temat raka prostaty, jąder i depresji), próbuje zmienić to podejście, zachęcając do regularnych badań profilaktycznych. Ale nie jest to wcale proste, bo mężczyźni inaczej niż kobiety patrzą na rolę całego systemu opieki zdrowotnej. Zdaniem autorów wspomnianego raportu z Wielkiej Brytanii o wiele trudniej ich zachęcić do profilaktyki, ponieważ koncentrują się dopiero na rozwiązywaniu problemów, gdy się pojawią, a więc zawężają zadania i funkcje opieki medycznej do samego leczenia.
Z tego wynika na przykład to, że – przynajmniej w Anglii – dużo rzadziej biorą udział w programie badań przesiewowych w kierunku raka jelita grubego. Według prof. Paula Galdasa z University of York, który od ponad dwóch dekad prowadzi badania, w jaki sposób męskość wpływa na zachowania zdrowotne, mężczyźni szukają pomocy, gdy objawy zakłócają ich zdolność do funkcjonowania – dlatego zaczynają się bardziej angażować, jeśli oferta zostanie lepiej przykrojona do ich potrzeb, proaktywnie oferując wsparcie i koncentrując się na praktycznych działaniach na rzecz poprawy problemów ze zdrowiem. Mamy dowody z programów uwzględniających aspekt płci w zakresie zdrowia psychicznego, opieki onkologicznej i kontroli stanu zdrowia, które konsekwentnie to pokazują – oświadcza profesor, sugerując, by ścieżkę badań profilaktycznych dla tej grupy promować nie dopiero od 50. roku życia, tylko znacznie wcześniej – już od drugiej dekady, aby przyzwyczaić młodych mężczyzn do dostępu do opieki medycznej. Może wtedy łatwiej będzie im pojąć, że warto wziąć za siebie odpowiedzialność? Bo wbrew temu, co mężczyźni nieraz myślą na ten temat, nie są niezniszczalni. A nawyki ukształtowane w młodości okażą się mocniejszym fundamentem pod długie, aktywne życie.