Nie masz konta? Zarejestruj się
fot. nrd / Unsplash
Autor: Małgorzata Solecka
W sumie blisko 2,5 mld zł zapłaci Narodowy Fundusz Zdrowia szpitalom, prawdopodobnie do końca marca, za wszystkie świadczenia nielimitowane wykonane w 2024 r. Również za leczenie pacjentów w ramach programów lekowych. Zarówno z szacunków szpitali, jak i samego Funduszu wynika, że wartość wykonanych świadczeń znacząco przekroczyła 6 mld zł.
Placówki nie powinny jednak oczekiwać, że za tzw. nadwykonania otrzymają pełną kwotę. Ogromny znak zapytania dotyczy świadczeń objętych ryczałtem, które szpitale również wykazują jako nadwykonania. W latach 2022–2023 Fundusz zgadzał się na finansowanie takich świadczeń nawet bez zmniejszania stawek, ale to już – raczej – przeszłość.
Luty był w tej sytuacji czasem nerwowego przeciągania liny: z jednej strony płatnik i Ministerstwo Zdrowia przypominali konsekwentnie, że czas rozliczenia ostatniego kwartału ubiegłego roku mija z końcem pierwszego kwartału, z drugiej świadczeniodawcy, coraz bardziej przerażeni informacjami o kryzysie finansów NFZ, robili wszystko, by otrzymać wiążące deklaracje dotyczące tego, na jakie środki z tytułu wykonanych świadczeń (a więc i poniesionych kosztów) mogą liczyć. Oczekiwaniom szpitali trudno się dziwić, tym bardziej że z powodu decyzji politycznych – z ubiegłych lat – przychodzi im działać w swoistym stanie zawieszenia: znając skalę podwyżek, jakie będą musiały wypłacić pracownikom na podstawie ustawy od 1 lipca, nie mają wiedzy – i nie będą jej mieć prawdopodobnie jeszcze w czerwcu – jak będą się kształtować ich przychody w drugim półroczu. W ostatnich latach AOTMiT przygotowywał wyceny – świadomość tego mają chyba wszyscy interesariusze systemu – opierając się na danych, ile „wolnych” środków pozostaje do dyspozycji NFZ. Gdyby ta zasada obowiązywała również w tym roku, punktem wyjścia byłaby informacja, że Fundusz nie dysponuje żadnymi wolnymi środkami. Przeciwnie, ma liczącą co najmniej kilkanaście miliardów złotych lukę.
To jest oczywiście scenariusz mało prawdopodobny (choć oparty na solidnych danych ekonomicznych), bo nieuwzględniający czynnika politycznego. Nadzieją dla systemu ochrony zdrowia są przypadające na maj i początek czerwca wybory prezydenckie (druga tura jest więcej niż prawdopodobna) – Koalicja Obywatelska i rząd nie mogą sobie pozwolić, by kryzys w ochronie zdrowia wpłynął na szanse Rafała Trzaskowskiego. Można się więc spodziewać, że prędzej czy później, ale wystarczająco wcześnie z punktu widzenia „dużej polityki”, minister finansów podejmie decyzję o podpisaniu planu finansowego NFZ (dwa miesiące funkcjonowania na podstawie prowizorium to już precedens), i – co ważniejsze – określi, na jakie dodatkowe pieniądze może liczyć system ochrony zdrowia. Potrzeby (wynikające przede wszystkim z realizacji ustawy o wynagrodzeniach minimalnych, ale nie jest to bynajmniej jedyny wydatek) szacowane są w tej chwili na ok. 20 mld zł. Całkiem zasadne wydaje się w tej sytuacji pytanie, dlaczego resort zdrowia nie poparł Marceliny Zawiszy (Razem), która przy okazji prac nad tegorocznym budżetem złożyła poprawkę o zwiększeniu dotacji podmiotowej z budżetu państwa o taką, mniej więcej, kwotę.
Odpowiedź jest prosta: takich pieniędzy w budżecie państwa nie było i nadal nie ma. A ekonomiści wskazują, że znajdowanie dodatkowych pieniędzy „na zdrowie” w tym i w kolejnych trzech latach będzie coraz trudniejsze. Po pierwsze dlatego, że w grę będą wchodziły coraz większe kwoty, po drugie – Polska, objęta procedurą nadmiernego deficytu, będzie musiała szukać oszczędności w systemie finansów publicznych. Zaś komplikująca się coraz bardziej sytuacja geopolityczna sprawia, że tych oszczędności i cięć na pewno nie będzie można szukać po stronie rekordowych wydatków na obronność (te zbliżają się wręcz poziomem do realnych wydatków publicznych na zdrowie, które – by przypomnieć raport OECD – oscylują wokół 4,7 proc.).
Czy staniemy przed koniecznością powrotu do rozmowy o podwyższeniu składki zdrowotnej lub strukturalnych zmianach w systemie ubezpieczeń (np. o połączeniu ubezpieczenia zdrowotnego z chorobowym, a może nawet z rentowym, co część polityków postulowała już wiele lat temu? A może – choćby w kontekście danych o czekającym nas gwałtownym wzroście wydatków na opiekę długoterminową – politycy podejmą temat wprowadzenia nowego ubezpieczenia: pielęgnacyjnego? Ekonomista z Instytutu Finansów Publicznych Sławomir Dudek, współautor opublikowanego w lutym raportu poświęconego luce w finansach NFZ, szacowanej w latach 2025–2028 na nawet ćwierć biliona złotych (różnica między prognozowanymi na podstawie danych makroekonomicznych przychodami Funduszu ze składek zdrowotnych oraz kosztami, jakie Fundusz będzie musiał ponieść, by zapewnić dostępność świadczeń na obecnym poziomie), mówił przy okazji debaty towarzyszącej prezentacji raportu, że debata na temat możliwych scenariuszy znalezienia pieniędzy, adekwatnych do potrzeb systemu (przede wszystkim do potrzeb pacjentów), powinna się – w dającej się przewidzieć przyszłości – odbyć w parlamencie. Powinna być wielowątkowa i dotyczyć również priorytetów polityk publicznych państwa, wśród których zdrowie – przynajmniej na razie – utrzymuje się wysoko w hierarchii, ale na poziomie czysto deklaratywnym.
Posłowie jednak zajmują się w tej chwili tematem pieniędzy, ale o wektorze przeciwnym: w lutym prace nad rządowym projektem zmniejszającym składkę zdrowotną przedsiębiorców (ubytek szacowany jest na ok. 6 mld zł rocznie) zakończyła podkomisja nadzwyczajna, z planów prac komisji Zdrowia oraz Finansów Publicznych można wnioskować, że uchwalenie ustawy jest możliwe, a nawet prawdopodobne, już w marcu. Nie powiodła się próba przekonania posłów, by wzięli pod uwagę raport dotyczący luki w finansach NFZ i zatrzymali prace nad projektem, nie znalazł również poparcia wniosek Marceliny Zawiszy o odrzucenie projektu – posłowie doszli do wniosku, że resort finansów, proponując obniżenie składki, dysponuje pełną wiedzą na temat stanu finansów publicznych i – mówiąc kolokwialnie – „wie, co robi”.
Niewykluczone, że w tej sytuacji w pierwszej kolejności politycy zabiorą się do szukania oszczędności i przeglądu rozwiązań, które windują koszty w systemie. Na pierwszy ogień ma szanse pójść ustawa o wynagrodzeniach minimalnych. Zresztą takie rozwiązanie suflują już decydentom przede wszystkim dyrektorzy szpitali, choć nie tylko. Ksiądz Arkadiusz Nowak, przewodniczący Rady Organizacji Pacjentów przy Ministrze Zdrowia, ustawę o wynagrodzeniach minimalnych nazwał w lutym „niemoralną” (ze względu na fakt, że winduje wynagrodzenia tylko części pracowników podmiotów leczniczych). Od jesieni ubiegłego roku wielu ekspertów wskazuje na konieczność rozerwania ścisłego związku między wynagrodzeniami w ochronie zdrowia a wzrostem średniej krajowej ze względu na fakt, że przychody systemu ochrony zdrowia uwzględniają PKB sprzed dwóch lat, a ustawa o wynagrodzeniach – średnią krajową z roku poprzedniego. Ta rozbieżność przekłada się, jak wskazują, na coraz głębszą różnicę między przychodami a kosztami systemu. Przynajmniej na razie nie ma żadnego konkretnego rozwiązania – czyli projektu nowelizacji ustawy, a Ministerstwo Zdrowia konsekwentnie zapewnia, że nad takim nie pracuje. Co nie znaczy, że nie zacznie pracować w niedalekiej przyszłości.