Nie masz konta? Zarejestruj się
fot. Pille R. Priske/Unsplash
Autor: Paweł Walewski
Czy tegoroczną jesienią Polacy zaczną traktować COVID-19 jak inne choroby zakaźne? Wiedza to najsilniejsza broń przed zarazkami. Brak naszej wyobraźni jest ich największym sprzymierzeńcem.
Wyraźne zwiększenie się liczby zakażeń koronawirusem w połowie sierpnia było zaskoczeniem dla wielu Polaków. Jedni o nim już zapomnieli, inni przygotowani byli na pojawienie się fali przeziębień wraz z grypą dopiero jesienią. Ostatnia rzecz, do której chciałoby się powracać w środku lata, to wspomnienia wakacji spędzanych w zamknięciu w domach. Wizja noszenia masek do tego stopnia źle się kojarzy, że gdy główny inspektor sanitarny mimochodem wspomniał o takim zaleceniu, natychmiast naraził się na hejt, jakby zapowiadał kolejny lockdown.
Choć od początku pandemii minęły cztery lata i dawno zniesiono wszelkie restrykcje (korzystając z faktu, że wirus został lepiej poznany i jego obecne mutacje są mniej groźne, a spora część populacji zaszczepiła się lub naturalnie uodporniła), postcovidowa trauma nie mija. Jest nadal potężna i ludzie reagują na choroby zakaźne silnymi emocjami. Może nie paniką, ale zdumieniem: to koronawirus jeszcze nam zagraża? Ktoś z jego powodu może umrzeć? Trzeba nosić maseczki?
Kiedy o covidzie nikt nie słyszał, ignorowanie zarazków było na porządku dziennym. Polskie społeczeństwo, tak jak cała Europa, żyło w błogim przekonaniu, że mamy XXI w. i żadne plagi nam nie grożą. Mało kogo zastanawiało, dlaczego nastolatki wciąż umierają na powikłania pogrypowe, tak jak ich rówieśnicy podczas wielkiej epidemii grypy hiszpanki 100 lat temu. Złota era szczepień, jaką przeżywaliśmy w ubiegłym stuleciu, oraz rozkwit antybiotyków uśpiły czujność, więc zaczęto lekceważyć choroby zakaźne, koncentrując się na raku i chorobach układu krążenia. Katastrofalne epidemie AIDS, SARS, grypy H5N1 tylko co jakiś czas zmieniały to nastawienie i dopiero COVID-19 przypomniał światu, do czego prowadzi ignorowanie zagrożenia.
Zbiorowa mądrość jest efektem refleksji, czasu i doświadczenia. Ponoć człowiek może osiągnąć mądrość po dziesięcioleciach, a wspólnota po wiekach. SARS-CoV-2 stanowił przez pewien czas nowość, choć historia jego powstania wcale nie wydaje się oryginalna. Od czarnej śmierci po polio i gruźlicę najgroźniejsze patogeny przemieszczały się zawsze po cichu, przenoszone przez zwierzęta lub pozornie zdrowych ludzi. Podobne opowieści dotyczą dżumy, żółtej febry, eboli itp. Można by się z nich wiele nauczyć w kwestii, jak skuteczniej reagować na kolejną pandemię. Dystans, izolacja, stosowanie zabezpieczeń na usta i nos to nie są wcale wymysły nowoczesnego zakaźnictwa. Ale czy z tych doświadczeń ludzkość wyciągała kiedykolwiek wnioski? Wygląda na to, że nie. Bo nie tylko historycy medycyny są ignorowani, na głos specjalistów opinia publiczna też pozostaje głucha (lub tak pewna swoich racji, że eksperckie zalecenia z miejsca poddawane są krytyce, co pokazuje wspomniany przykład protestu przeciw maseczkom).
Przez lata, zanim pojawił się COVID-19, wmawiano ludziom, że powinni obawiać się w różnych częściach świata SARS i MERS, ziki i eboli, wysoce zjadliwej ptasiej grypy H5N1. Nigdy nie była to jednak groźba globalna. Być może obawiano się czegoś niewłaściwego, zapominając, że wybuchu pandemii nie powoduje nieznana bestia, lecz przyczynia się do tego sam człowiek. A mówiąc precyzyjniej: warunki, które wokół siebie tworzy, ułatwiające zarazkom ekspansję w podobny sposób, jaki miał miejsce od zarania dziejów.
Pandemia grypy H1N1 w 2009 r. była wytworem ludzkiej fabryki chorób. Najprawdopodobniej zrodziła się na ogromnej fermie świń w meksykańskim stanie Veracruz, należącej częściowo do Smithfield Foods, gigantycznego amerykańskiego konglomeratu zajmującego się hodowlą trzody chlewnej i pakowaniem mięsa. Z kolei „fabryka chorób” na hurtowym rynku owoców morza w Wuhan jest uważana za źródło COVID-19, ponieważ jej specyficzne warunki sprzyjały ewolucji nowego zakaźnego wirusa ludzkiego. Zwierzęta zamknięte w zatłoczonych klatkach, robotnicy stłoczeni razem z nimi, ciągły napływ gości na targ nie mogły stworzyć lepszych warunków fabrycznych dla wzmocnienia wirusa i służyły jako kanał jego szybkiego rozprzestrzeniania się. Globalny transport w naszym połączonym świecie zrobił resztę.
Może gdyby o tym stale przypominać pacjentom, mniej byłoby zaskoczonych, że ewolucja covidu nie ustała i będziemy z koronawirusami żyć tak, jak z innymi bakcylami wywołującymi przeziębienia lub zakażenia górnych dróg oddechowych? Chyba najbardziej przerażającym aspektem tej pandemii jest dwoistość: z jednej strony nadmierny strach, jaki wciąż wywołuje, a z drugiej – kompletne lekceważenie i pomijanie środków ostrożności. Nawet grypa z 1918 r., w stosunkowo krótkim czasie, utraciła swoją wielką śmiertelność i stała się zwykłą grypą, która jest z nami do dzisiaj. Ile czasu zajmie oswojenie się z covidem i nauczenie ludzi postrzegania go w kategoriach infekcji, która może się przydarzyć przez cały rok (choć ze względu na powikłania i konsekwencje lepiej, by tak się nie stało)?
Zgodnie z długą tradycją, próbując zrozumieć pandemie, większość badaczy i klinicystów skupia się na bezpośrednio obserwowanych szczegółach. W samym środku katastrofalnego wybuchu choroby, kiedy szuka się wskazówek umożliwiających skuteczną profilaktykę i kontrolę, to skupienie jest zrozumiałe i konieczne. Jednak w obliczu złożonych interakcji społecznych i ekologicznych, przy długotrwałych staraniach o zdobycie mądrości, nauka skoncentrowana na jednym celu niewiele pomaga. Aby covid nie wywoływał już więcej histerii, ale nie był też źródłem niepotrzebnych zgonów wśród najsłabszych, potrzeba czegoś więcej – edukacji.
W wywiadzie udzielonym w maju 2020 r. lekarz Ali Khan, były dyrektor Biura ds. Gotowości i Reagowania Zdrowia Publicznego w amerykańskich Centrach Kontroli i Prewencji Chorób, odpowiadał na pytanie, co spowodowało tak katastrofalnie nieudaną globalną reakcję na COVID-19 w 2020 r.? Czy był to brak informacji naukowych, czy brak pieniędzy? – Chodziło o brak wyobraźni – odparł Khan.
Od tamtej pory minęły cztery lata i sytuacja, choć zetknięcie z nowymi wariantami omikrona jest dużo mniej ryzykowne, nadal przypomina przejażdżkę rollercoasterem, a jak wiadomo, nie wszyscy ją dobrze znoszą. Szybka kolejka górska, z wysokimi wzniesieniami, stromymi spadkami i gwałtownymi zakrętami, doskonale obrazuje naturalny przebieg pandemii – jej dość regularne fale, które układają się w kształcie sinusoid, ale też odzwierciedla związane z nimi zmagania i emocje.
Moment, w jakim się znaleźliśmy, nie jest ani przełomowy, ani nieznany z historii wcześniejszej walki z epidemiami. Z jednej strony nie jesteśmy już w najniebezpieczniejszej fazie pandemii i wraz z rosnącą liczbą ozdrowieńców oraz zaszczepionych na trasie naszego wagonika będą łagodniejsze podjazdy. Ale wiadomo też, że odporność ludzi z czasem słabnie, starszych i chorych przewlekle nie brakuje. Za każdym więc razem, gdy pojawi się nowy wariant wirusa (jak w sierpniu KP.2, wywodzący się z linii JN.1), mocno tym wagonikiem zatrzęsie i trzeba będzie zwiększyć środki bezpieczeństwa, by minąć kolejną przeszkodę.
Czy istnieje mądrość, która sprosta temu zadaniu? Czy nasze społeczeństwo ma na tyle wyobraźni, by się temu nie sprzeciwiać?
Autor jest publicystą „Polityki”.