Nie masz konta? Zarejestruj się
fot. Mahbod Akhzami / Unsplash
Autor: Paweł Walewski
Relacja Polaków z alkoholem to wielowątkowa saga – pełna dramatów, nieocenzurowanych scen i nostalgii za happy endem. A jeszcze niedawno medyczny świat mrugał okiem do tych, którzy wierzyli w zdrowotne właściwości lampki wina.
Polska i alkohol to historia, w której czasy się zmieniały, ale jedno pozostawało stałe: zaskakująca wytrzymałość narodu na procentowe eksperymenty. W latach 80. XX w. alkohol był niemal walutą, w latach 90. rozkwitał nielegalny handel, a dziś pijemy bardziej kameralnie, ale niekoniecznie mniej. Jak pokazują opublikowane na początku lutego dane OECD, Polska znajduje się w czołówce krajów pod względem spożycia rozmaitych trunków: 11 litrów czystego spirytusu na głowę rocznie. Od 2010 r. spożycie alkoholu w Polsce wzrosło o 10 proc., podczas gdy w większości krajów OECD w tym czasie spadło. Inicjacja alkoholowa odbywa się coraz wcześniej, ponieważ nastoletnia młodzież na każdym kroku – mimo prawnych regulacji zakazujących tego rodzaju praktyk – widzi reklamy drinków i piwa promujące pozytywny styl życia oraz emocje związane z jego spożywaniem. Właściciel jednego z browarów nie przestaje przy każdej okazji z humorem i radosnym przekazem namawiać nas, abyśmy przeszli na Ty…
Dzisiejsza rzeczywistość to już nie masowe biesiady, ale raczej prywatne libacje, które trudno dostrzec na ulicach. Piwo? Dla większości jego smakoszy to nie alkohol, lecz zwykły codzienny napój, więc nie wlicza się do limitu etanolu, którego należałoby – nawet w teorii – przestrzegać. Ciężarne nie widzą niebezpieczeństwa w kieliszku czerwonego wina (a powinny wystrzegać się alkoholu w każdej postaci), a w barach trudno znaleźć klienta, który gaszenie pragnienia zakończyłby na jednym kuflu.
Choroba alkoholowa też staje się coraz częściej problemem ukrytym, co stanowi wyzwanie dla lekarzy. Nie każdy alkoholik wygląda jak bohater memów o osiedlowych koneserach. Wielu z nich ma dobrze prosperujące firmy, rodziny, kariery – i butelkę w szufladzie biurka. Tacy pacjenci rzadko przyznają się do nadużywania alkoholu, choć medycyna zna objawy, których nie da się zatuszować eleganckim ubraniem i pewnym głosem. Lekarze rodzinni, psychiatrzy, interniści mają coraz więcej pacjentów, którzy w wywiadzie medycznym zapewniają, że piją „tylko okazjonalnie”, ale w rzeczywistości ich wątroby krzyczą o ratunek. Rodziny pijących pacjentów często bagatelizują problem lub wręcz naciskają na lekarzy, by nie wpisywali nieprzyjemnej diagnozy. Bo wiadomo, alkoholizm to nadal w Polsce bardziej wstyd niż choroba.
Zmienia się także struktura społeczna picia. Coraz więcej kobiet, zwłaszcza z klasy średniej, sięga po alkohol jako lekarstwo na stres, odtrutkę na presję zawodową i zmęczenie. Problem dotyka menedżerki, lekarki, prawniczki, które piją elegancko, ale regularnie. To nie kobiety z marginesu społecznego, ale często te wykształcone, dobrze sytuowane, które uważają, że lampka wina na rozluźnienie nie może zaszkodzić. A im większa inteligencja, tym lepiej ukryty nałóg.
System ochrony zdrowia też nie ułatwia sprawy. Leczenie odwykowe w Polsce to nadal głównie prywatne ośrodki, na które stać nielicznych. Izby wytrzeźwień powoli znikają z mapy kraju, a szpitale nie są gotowe na zajmowanie się problemami alkoholowymi pacjentów w sposób systemowy. NFZ wycenia odtruwanie uzależnionych na tak śmiesznie niską kwotę, że niemal nikt nie zawraca sobie tym głowy – bo po co angażować zasoby, skoro można udawać, że problem nie istnieje? W efekcie obowiązek zajmowania się nietrzeźwymi niepostrzeżenie przesunął się na policję, która z pewnością ma mnóstwo wolnego czasu i chętnie pełni rolę mobilnej izby wytrzeźwień. Ta z kolei, nie chcąc zostać jedynym kozłem ofiarnym, próbuje podzielić się tym wątpliwym przywilejem ze strażą miejską – ale nie w każdej miejscowości udaje się połączyć siły.
Co mogą zrobić lekarze? Przede wszystkim nie bać się nazywać rzeczy po imieniu. Niestety, w polskich przychodniach nadal brakuje standardowych procedur przesiewowych w kierunku uzależnienia od alkoholu. W najlepszym wypadku temat jest pomijany, w najgorszym – traktowany jako osobisty atak. Od lat większość medyków ma niestety jedną prostą radę dla pacjentów z problemem alkoholowym: „Proszę mniej pić”. Wszyscy wiemy, że to działa równie skutecznie, co powiedzenie osobie z depresją: „Proszę się uśmiechnąć”.
Z jednej strony medycy przecież wiedzą, jakie spustoszenie sieje alkohol. Z drugiej – spora część z nich praktykuje taką samą terapię na własne problemy, jaką muszą odradzać chorym. Stres, niekończące się dyżury, presja decyzyjna – skutki nałogu alkoholowego trafiają później do pełnomocników ds. zdrowia, powoływanych w niektórych okręgowych izbach lekarskich do zajmowania się pomocą w kryzysie, w tym uzależnionym od alkoholu. Dobrze, że są. Jeśli lekarze mają skutecznie pomagać pacjentom, najpierw muszą spojrzeć w lustro. Może zamiast kolejnej konferencji o „nowoczesnych metodach terapii uzależnień” warto by było zorganizować warsztaty: „Jak nie oszukiwać siebie, że jedno piwo to nie alkohol”?
Irlandia od maja przyszłego roku planuje wprowadzenie obowiązkowych ostrzeżeń zdrowotnych na opakowaniach napojów alkoholowych – nowe etykiety będą informować o ryzyku zachorowania na raka, choroby wątroby oraz o niebezpieczeństwach związanych z konsumpcją alkoholu w czasie ciąży. Czy inne kraje pójdą za tym przykładem?
Jeszcze nie tak dawno lekarze z powagą przekonywali, że kieliszek wina do kolacji to niemal recepta na długowieczność. Alkohol miał magicznie podnosić „dobry” cholesterol, działać przeciwzakrzepowo, chronić przed demencją, a nawet poprawiać wrażliwość na insulinę, co – jak głoszono – mogło być tarczą przeciw cukrzycy typu 2. Brzmiało to jak cudowna wymówka dla każdego, kto lubił sięgnąć po lampkę (albo dwie) czerwonego wina, ale kto nie rozciągał tych zaleceń na znacznie szerszą paletę ulubionych trunków?
Dobre czasy się skończyły. Nagle przyszło otrzeźwienie – dosłownie i w przenośni. Dziś naukowcy patrzą na alkohol z nieskrywaną surowością, a entuzjaści dawnych teorii, którzy jeszcze dekadę temu z namaszczeniem polecali wino do obiadu, teraz wycofują się rakiem, tłumacząc, że te wszystkie cudowne badania były, delikatnie mówiąc, niezbyt rzetelne. A przynajmniej wątpliwe, jeśli chodzi o właściwą metodologię. Co więcej, okazuje się, że nawet jeśli serce na tym odrobinę zyskuje, to reszta organizmu już niekoniecznie – bo w dłuższej perspektywie ryzyko nowotworów rośnie (a że to nowotwory, czyli choroby często nieuleczalne i śmiertelne – no cóż, szczegół).
Czy to oznacza, że jesteśmy skazani na klęskę? Skoro alkohol leje się strumieniami, zalega na półkach w każdym sklepie i jest niemal narodowym dobrem kulturowym (tak, brzmi to kiepsko, ale trudno temu zaprzeczyć), to raczej nie ma co liczyć na jego całkowite wyparowanie. Możemy go ewentualnie wypchnąć z codzienności – ale jeśli, jak twierdzą eksperci, każda ilość szkodzi, to co z tego, że będziemy pić rzadziej, skoro i tak ryzykujemy zdrowie?
No i tu pojawia się genialna, choć niezbyt ekscytująca strategia: zamiast rzucać w kąt kieliszki i butelki z rewolucyjnym zapałem, może po prostu pić trochę mniej? Każde, choćby symboliczne, ograniczenie spożycia to już krok w stronę mniejszego ryzyka. Mniej piw, mniej drinków, mniej wina – czy to codziennie, raz w tygodniu, czy może nawet raz w miesiącu. Ostatecznie to indywidualna decyzja: czy redukujemy o jedną lampkę, jeden toast, czy może rezygnujemy z alkoholowych „tradycji” na dobre. Dopóki alkoholizm będzie traktowany bardziej jako wstydliwy temat niż realna choroba, trudno o przełom. Zamiast piętnować pacjentów, warto też nauczyć się z nimi rozmawiać. Nie udawać, że problem nie istnieje. Nie dawać pacjentom pustych rad, które sami byśmy wyśmiali.