Nie masz konta? Zarejestruj się
fot. Chiara Summer / Unsplash
Autor: Paweł Walewski
Rzeczywistość amatorów wapowania to iluzja między restrykcjami a nikotynową pułapką. Czy jesteśmy w stanie odciągnąć od niej młodzież zakazami?
W Polsce, gdzie dym tytoniowy wciąż unosi się nad przystankami autobusowymi jak nostalgiczny relikt PRL, elektroniczne papierosy miały być rewolucją. Obietnicą dla tych, którzy nie potrafią rozstać się z nikotyną, ale chcieliby przynajmniej udawać, że dbają o swoje płuca. Bo tradycyjne papierosy straciły urok – wydobywający się z nich dym nie kojarzy się już z Humphreyem Bogartem, lecz z trucizną dla płuc. Wśród współczesnych lekarzy trudno znaleźć naśladowców botaników z XVI w., którzy o tytoniu wyrażali się w superlatywach, twierdząc, że ziele to oczyszcza głowę, usuwa zmęczenie, zapobiega dżumie, leczy wrzody i rany (o nowotworach ani słowa). Ludzkość nauczyła się flirtować ze swoim zabójcą – rytuał palenia tytoniu przetrwał w różnych obszarach kulturowych, stając się symbolem wolności i emancypacji.
A czym jest papieros w naszych czasach, że wciąż ma tylu obrońców, którzy nie pozwalają go sobie odebrać? Jak zauważyła Cassandra Tate w książce „Cigarette Wars”, palacze piętnowani są jako społeczni odszczepieńcy, gdyż debata o szkodliwości tytoniu naładowana jest agresywną motywacją moralną: szkodzisz nie tylko sobie, ale również innym. Trudno się dziwić, że domagają się respektowania prawa do swobody szkodzenia sobie według własnego widzimisię – twierdziła Tate, która nie była socjolożką ani psychiatrką leczącą uzależnionych, lecz dziennikarką i historyczką. Koncerny znalazły jednak sposób, by odzyskać klientelę – owocowe i deserowe smaki sprawiły, że najmłodsi użytkownicy sięgają po nie masowo.
Tymczasem w marcu 2025 r. rząd postanowił powiedzieć „dość” i do prac legislacyjnych trafił projekt zakazujący sprzedaży jednorazowych e-papierosów oraz saszetek nikotynowych. Nowe prawo ma wejść w życie w trzecim kwartale, choć jeszcze rok temu obiecywano, że stanie się to przed wakacjami 2024 r. Cóż, w Polsce obietnice polityków mają to do siebie, że lubią się rozmywać jak para z waporyzatora, ale czy ten zakaz to przełom w walce o zdrowie publiczne, czy raczej kolejny odcinek zabawy w przeciąganie liny?
Rynek e-papierosów w Polsce to mikrokosmos globalnych trendów: od 7 mln użytkowników na świecie w 2011 r. do 41 mln w 2018 r., a prognozy Euromonitora szacują, że w ciągu najbliższych dwóch lat liczba ta zbliży się do 55 mln. Wapowanie zyskało u nas popularność zwłaszcza wśród młodych – tych, którzy nigdy nie sięgnęliby po tradycyjnego szluga, lecz z przyjemnością wdychają watę cukrową albo tajską herbatę z kolorowego opakowania przypominającego pendrive’a. Problem w tym, że to, co miało być mniejszym złem dla nałogowych palaczy, stało się furtką do uzależnienia dla młodego pokolenia. A teraz, gdy tajemnicze choroby rzucają cień na mit „zdrowego wapowania”, Polska próbuje nadgonić regulacyjne zaległości.
Ale zacznijmy od starej znajomej w nowym przebraniu – nikotyny. Od wieków trzyma ludzkość w szachu za pomocą rytualnych fajek Indian po eleganckie marlboro w reklamach z kowbojami. W tradycyjnych papierosach jest spalana razem z tytoniem, uwalniając arsenał toksyn – smołę, tlenek węgla, benzopiren – które zamieniają płuca w coś, co przypomina zużyty filtr od kawy. E-papierosy miały to zmienić: zamiast spalania – podgrzewanie. Zamiast dymu – para. A zamiast smrodu popielniczki – zapach arbuza. Pamiętam pierwsze konferencje prasowe, podczas których nawet alergolodzy i pulmonolodzy (tak, tak!) przekonywali nas, że wapowanie to korzystny pomost dla palaczy, którzy wreszcie chcą rzucić nałóg. Teraz słyszymy, że to raczej autostrada do nikotynowego raju dla tych, którzy nigdy wcześniej nie palili. Ponieważ zdaniem ekspertów nikotyna, niezależnie od nośnika, to wciąż ta sama substancja: uzależniająca, podnosząca ciśnienie, obciążająca serce. A e-papierosy dodały do tego równania nowe niewiadome: chemikalia w liquidach, których długoterminowy wpływ na organizm wciąż jest zagadką.
W Polsce palenie tradycyjnych papierosów wciąż ma się dobrze – według GUS w 2023 r. paliło je 24 proc. dorosłych. E-papierosy zdobyły serca (i płuca) młodszych. W przeciwieństwie do klasycznych waporyzatorów nie trzeba ich ładować ani napełniać. Wyjmujesz z pudełka, naciskasz przycisk, wdychasz kokosowy bourbon albo czarną porzeczkę, a potem wyrzucasz, gdy bateria padnie albo liquid się skończy. W myśl starej zasady marketingu – jeśli chcesz złapać klienta na całe życie, zacznij od nastolatka. Daj mu coś, co pachnie jak deser, a nie jak smoła, i masz przepis na sukces. Z sondażu przeprowadzonego przez szczeciński oddział Stowarzyszenia Walki z Rakiem Płuca wśród uczniów w wieku 13–19 lat wynika, że aż 77 proc. ma już za sobą inicjację nikotynową (65 proc. przyznaje się do regularnego używania wyrobów zawierających nikotynę, a niemal połowa codziennie wapuje).
Producenci twierdzą, że chodzi o redukcję szkód: Naszym celem jest oferowanie mniej szkodliwych alternatyw dla tradycyjnych papierosów. Ale jeśli naprawdę chodzi o zdrowie, dlaczego nie sprzedają tych urządzeń w aptekach z receptą? Odpowiedź jest prosta: bo zdrowie to jedno, a zysk to drugie. W 2019 r. amerykańskie Centra Kontroli i Zapobiegania Chorobom (CDC) zidentyfikowały 450 przypadków tajemniczej choroby płuc związanej z wapowaniem. Duszności, kaszel, gorączka, wymioty – coś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak ciężkie zapalenie, ale nie reagowało na standardowe leki. Badacze z Harvardu zaczęli grzebać w składzie liquidów i znaleźli podejrzanego: octan witaminy E, dodawany do płynów z THC, który uszkadzał pęcherzyki płucne i blokował mechanizmy samooczyszczania dróg oddechowych. W tanich podróbkach z Chin można znaleźć więcej trucizn, ale nawet gdyby ich tam nie było, to co z aromatami, które w żywności są nieszkodliwe, ale nikt nie testował, co się dzieje, gdy podgrzejesz je do 200 stopni i wciągniesz do płuc?
Brak danych nie oznacza braku problemu. Zakaz sprzedaży jednorazowych e-papierosów i saszetek nikotynowych (czyli woreczków z nikotyną wkładanych pod wargę jak snus) to odpowiedź na rosnącą popularność tych produktów wśród młodzieży. Projekt zakłada nie tylko zakaz sprzedaży jednorazówek, ale też zaostrzenie kontroli nad liquidami i kar za nielegalny handel. Chcemy chronić młodych ludzi przed wpadnięciem w nałóg – tłumaczy wiceminister zdrowia Marek Król. Brzmi szlachetnie, ale diabeł tkwi w szczegółach. Po pierwsze, zakaz nie obejmuje klasycznych e-papierosów wielokrotnego użytku, które też mają swoje atrakcyjne smaki i oczywiście nikotynę. Po drugie, egzekwowanie takich przepisów w dobie internetu to jak łapanie dymu gołymi rękami – niby się da, ale efekt marny. Za e-papierosami stoją przecież potężne koncerny tytoniowe, dla których po dekadach spadków sprzedaży tradycyjnych wyrobów wapowanie okazało się nową żyłą złota. W Polsce rynek e-papierosów w 2024 r. wyceniono na 2,5 mld zł, z czego lwia część przypada właśnie na jednorazówki. Zakaz może więc uderzyć w ich portfele, ale czy na tyle, aby się poddały?
Może zamiast reaktywnych zakazów pomyśleć o kompleksowej strategii? Tymczasem lekcje edukacji zdrowotnej, na których nastolatki mogłyby się dowiedzieć, że wdychanie kokosowego bourbona z plastikowego pendrive’a to nie jest niewinna zabawa, stały się zarzewiem konfliktu. Miały być obowiązkowe, będą dobrowolne – bo przecież w kraju, gdzie priorytetem jest uczenie dzieci tabliczki mnożenia i dat bitew, zdrowie to fanaberia, na którą szkoda czasu. „Niech sobie radzą same” – zdaje się mówić system edukacji. No to radzą sobie, wapując w szkolnych toaletach i śmiejąc się z plakatów z napisem „Palenie szkodzi”. Dobrowolne pogadanki to nie strategia, to kapitulacja. Bez inwestowania w wiedzę, która dotrze do młodzieży, zanim zrobią to koncerny, możemy za rok rozmawiać o jeszcze nowszej generacji elektronicznych uzależniaczy. Jeśli historia czegokolwiek nas nauczyła, to tego, że nikotynowi giganci zawsze znajdą sposób, by pozostać w grze.