Nie masz konta? Zarejestruj się
Fot. RDNE Stock project/Pexels
Autor: Paweł Walewski
Jeśli pacjenci skarżą się, że polska ochrona zdrowia jest chora, współodpowiedzialność za to ponoszą również ci lekarze, którzy sztukę leczenia sprowadzili do prymitywnego rzemiosła.
Szybko przyzwyczajamy się do dobrych rzeczy. Ale zaledwie trzy lata temu porady lekarzy w zasięgu telefonu lub za pośrednictwem Internetu w wielu dziedzinach medycyny wydawały się sprzeczne ze sztuką leczenia. Większości specjalistów nie mieściło się w głowie odstąpienie od tradycyjnej zasady, w myśl której nie wolno rozpoznawać choroby na odległość, bez zobaczenia i zbadania chorego. Nie pamiętamy pewnie i tego, że jeszcze ćwierć wieku temu, z niewielkim okładem, z trudem dodzwanialiśmy się w Polsce na drugi koniec miasta, więc nieufność wobec porozumiewania się przez łącza telefoniczne lub internetowe dawało się w pewnym sensie uzasadnić (sam biegałem w dyskietką do redakcji, a autoryzacje wypowiedzi trzeba było przeprowadzać za pomocą faksu lub osobiście). Stanowiło to istotną barierę w popularyzacji telemedycyny.
Wszystko zmieniło się z nastaniem pandemii, choć nie jest prawdą, że gdy za informatyzację w resorcie zdrowia zabrał się Janusz Cieszyński, mieliśmy do czynienia z dziedziną kompletnie zaniedbaną. W wielu miejscach, głównie dzięki zapałowi nielicznego grona entuzjastów, rozwijane były już projekty konsultacji telemedycznych, np. w radiologii, diabetologii, audiologii i kardiologii. Ministerstwo Zdrowia, wdrażając system elektronicznego wystawiania e-zwolnień i e-recept, po prostu wytrąciło przeciwnikom argument, że nie da się w ten sposób realizować zaleceń. Dało się! Nie było zresztą innego wyjścia – koronawirus przygniótł system ochrony zdrowia tak boleśnie, że telemedycyna okazała się jedyną metodą udzielania świadczeń. Była przez dłuższy czas najbezpieczniejszą formą kontaktu z lekarzem (i vice versa), do czego wszyscy przywykli, więc stała się ofertą bezterminową. Pokusa, by uczynić z niej nowy medyczny biznes, wydała się niektórym niezwykle kusząca.
Powstanie internetowych receptomatów nie byłoby aż tak wielkim złem, gdyby nie wynaturzenia, które wypączkowały właśnie na tym biznesie. Podczas świąt byłem świadkiem sytuacji, kiedy bliscy próbowali zdobyć receptę potrzebną do kontynuowania leczenia dziecka, ale rodzinny pediatra wyjechał zagranicę i nie mógł pomóc. Trzydniowa przerwa w kuracji pewnie nie wyrządziłaby wielkiej szkody, ale incydentalny kontakt z anonimowym lekarzem, który wystawił receptę i na e-mail przesłał jej kod, przede wszystkim uspokoił matkę dziesięciolatka, więc wszystko zakończyło się szczęśliwie. Dziś wracam do tej historii po zapoznaniu się z wypowiedziami lekarki, specjalistki neurologii z doktoratem, która musiała stanąć niedawno przed Okręgowym Sądem Lekarskim w Warszawie za masowe wystawianie e-recept. Szła na rekord: przez rok na jej receptomatowym liczniku było ich 320 tys., po udzieleniu konsultacji 260 tys. pacjentów. Ile wśród nich było świątecznych lub weekendowych nagłych przypadków?
Rzecz jasna podczas pandemicznego lockdownu wiele poradni zamknięto dla chorych, ale nie wszyscy tak licznie (a już raczej nie emeryci) korzystali z receptomatów. Dziennikarz „Gazety Wyborczej” skrupulatnie obliczył (znamienne: w „Wyborcza.biz”, a więc wywiad ukazał się w sekcji biznesowej, jakby chodziło o gwiazdę biznesu polskiej ochrony zdrowia), że lekarka musiała codziennie realizować zlecenia od 712 pacjentów! Fakt, że osoby starające się o recepty w ten sposób wydają zlecenia lekarzom, płacąc im za to, by mogli zdobyć żądany specyfik, odwraca porządek rzeczy, bo w tradycyjnie rozumianej medycynie od wydawania zaleceń choremu i zlecania terapii są przecież lekarze. W wynaturzonej telemedycynie, sprowadzonej do zwykłego rzemiosła (czyli biegłego posługiwania się klawiaturą komputera), nie tylko to postawione jest na głowie.
„Chce mi pani powiedzieć, że chodząc po domu, sprzątając, gotując, zajmując się dziećmi, wypisywała pani recepty?” – zagaduje dziennikarz. „Nie, byłam całkowicie skoncentrowana na pracy” – odpowiada lekarka. Na to on swoje: „Przecież trzeba zjeść, iść do toalety, umyć się”. I na to jest odpowiedź: „Pomagały mi asystentki. Mogę wziąć prysznic i po nim podjąć decyzje medyczne. Najczęściej pracę zaczynałam od szóstej rano. (…) Pracowałam do godziny 20, czasem do 23”. Dodajmy: dzień w dzień przez okrągły rok, a z przedstawionej statystyki wynika, że nowy pacjent zgłaszał się z tzw. formularzem medycznym (i zleceniem wystawienia recepty) co 60 sekund! „Jak wychodziłam z domu, brałam ze sobą komputer. Cały czas miałam go przy sobie. (…) A receptę mogłam zawsze przeklikać na telefonie, tablecie, komputerze” – rozmówczyni nie traci rezonu. Oczywiście, konsultacja w ramach telemedycyny wygląda inaczej niż stacjonarna. Z panią doktor od „przeklikiwania” pracowało w tym czasie od czterech do sześciu asystentek (koledzy, którzy nie wyrabiają się w gabinetach POZ i na oddziałach, marzą często choć o jednej), ale ona sama stwierdziła, że dyżuruje przez siedem dni w tygodniu, a każdy dyżur trwa od 12 do 24 godzin.
Dawno nie czytałem – być może napisanych przez prawników wynajętych przez lekarkę (a stać ją pewnie na najlepszych, bo wyznała, że telemedycyna uczyniła z niej krezuskę, z zarobkami przez pewien czas powyżej 100 tys. zł miesięcznie) – tak odhumanizowanych wypowiedzi na temat własnej pracy. I co z tego, że te całodobowe dyżury w firmach telemedycznych, jakieś wyimaginowane zapory, w postaci kwestionariuszy dla pacjentów próbujących zwyczajnie wyłudzać leki, albo telefoniczne weryfikacje stanu zdrowia są zgodne z prawem, jeśli o swojej pracy, która przypominała taśmociąg zainstalowany w laptopie, wypowiada się tak, jakby stemplowała koperty. Na pacjentach komentujących takie wypowiedzi nie mogło to zrobić dobrego wrażenia. Jeden porównał zajęcie pani doktor do odbijania swej podobizny na taśmie filmowej przez dobranockowego psa Reksia.
Takich lekarzy rzeczywiście mogą już niedługo wykształcić słynne zawodówki ministra Czarnka i z łatwością może ich też zastąpić sztuczna inteligencja. Uznanie przez okręgowy sąd lekarski, że pozbawiony jakichkolwiek refleksji sposób pracy wyklucza lekarza na jakiś czas z zawodu, rozwoju telemedycyny nie zatrzyma, ale po co żądać od pacjentów niemałych kwot za zlecenie wystawienia recepty, skoro możemy zmierzać w kierunku całkowitej automatyzacji tego procesu i po wypełnieniu formularza medycznego otrzymamy kod wygenerowany przez awatara w białym fartuchu?
Najbardziej przykre jest jednak to, że cała linia obrony lekarki skrojona została do tezy, iż nie sprzeniewierzyła się żadnym ideałom ani nie przekroczyła prawa, które w przypadku telemedycyny pozwala lekarzom maksymalizować zyski. Im więcej recept, tym większy zarobek dla właściciela receptomatu, a więc także dla lekarza, który – jak w tym przypadku – nie widzi żadnego uchybienia, żadnej skazy na wizerunku: „Miałam poczucie misji”, „W mojej pracy nie było żadnego automatyzmu”, „Pracowałam zgodnie ze standardami telemedycyny”.
Problem na tym właśnie polega, że opacznie pojmowana telemedycyna stała się przystanią dla lekarzy, którzy twierdzą z podniesioną głową, że czynią dobro, nie zostawiając nikogo bez pomocy, a tak naprawdę wykorzystują w tej działalności tylko wycinek swoich uprawnień, który okazał się dla nich po prostu żyłą złota. „Proces generowania recepty trwa 1–2 sekundy” – przekonuje lekarka, dając do zrozumienia, że czynność ta jest prostsza i krótsza od pracy kasjerki na dworcu kolejowym lub sprzedawcy hot-dogów. Czy telemedycyna ma kojarzyć się pacjentom z medycznym fast-foodem? Dziwi mnie, że nie przeszkadza to tym, którzy za cenę utraty bezpośredniego kontaktu z chorymi promują ją w ten sposób i nie widzą, jaką krzywdę wyrządzają również sobie. W toczącym się przed Okręgowym Sądem Lekarskim w Warszawie postępowaniu przeciwko drugiemu lekarzowi, który miał także masowo wystawiać e-recepty, zastosowano środek zapobiegawczy, odbierając mu prawo pracy w telemedycynie. Jeśli chce utrzymać uprawnienia, lekarzem może być (sic!) już tylko stacjonarnie, w szpitalu. Co za pokuta, co za znój!