Nie masz konta? Zarejestruj się
fot. Serena Koi / Pexels
Autor: Hanna Odziemska
Przede mną siedzą trzej muszkieterowie. Najstarszy i najokazalszy, bez wątpienia Portos, jest lekarzem, trochę szorstki w obyciu, ale dobrze mu patrzy z oczu.
– Zasadniczo, to ja jestem chirurgiem – mówi Portos – ale często dyżuruję na SOR, bo po prostu nie ma obsady, jak zwykle w szpitalach powiatowych.
Atos i Aramis są ratownikami z zespołów wyjazdowych na terenie tego samego powiatu, przywożą pacjentów do szpitala również na dyżurach Portosa. Atos bardziej doświadczony, około czterdziestki, energiczny i zdecydowany. Aramis młodszy, trochę przed trzydziestką, widać po nim jeszcze niewypalony entuzjazm.
– To o czym, panowie, chcecie ze mną rozmawiać? – przechodzę do meritum spotkania.
– No bo pani dużo pisze o lekarzach i pacjentach w wielkim mieście… – zaczyna Portos. – A może by pani raz napisała coś na temat opieki zdrowotnej w nieco mniejszej miejscowości?
– Może ja coś opowiem – włącza się nagle Atos – a właściwie to razem z Aramisem opowiemy, bo to był nasz wspólny dyżur. Dzień powszedni, dziewiąta rano, wezwanie do zasłabnięcia w miejscu publicznym. Dziewczynka lat czternaście, w drodze do szkoły zasłabła z krótkotrwałą utratą przytomności, pierwszy raz w życiu. Jak dojechaliśmy, była przytomna, przy niej przestraszony ojciec. Odwoził ją do szkoły samochodem, nagle przestała się odzywać, jak się zatrzymał, to na chwilę odzyskała przytomność i znowu zemdlała. Kiedy przyjechaliśmy, była już przytomna, tylko mówiła, że czuje się słabo i że boli ją głowa. Nie mieliśmy wątpliwości, że trzeba ją zabrać na SOR. Do powiatowego, oczywiście.
– Wprowadziłem pacjentkę na wózku do SOR – ciągnie opowieść Aramis. – Atos poszedł przede mną zgłosić pacjentkę. U was, w Warszawie, to inaczej wygląda – kiedy zespół ratunkowy przywozi pacjenta na SOR, to po przeprowadzeniu triage daje kartę czynności ratunkowych i SOR tego pacjenta przejmuje. Ale tu jest powiat, tu są inne zwyczaje. Mówię zwyczaje, bo tak oczywiście być nie powinno, ale nie da się z tym nawet dyskutować. W naszym szpitalu powiatowym, kiedy przywozimy dziecko, to musimy je sami zawieźć tam, gdzie jest pokój konsultacyjny pediatrii, i dopiero tam je przekazujemy.
– Żeby zawieźć dziecko na konsultację pediatry – przerywa Atos – trzeba wjechać windą na czwarte piętro. Windy w tym szpitalu to porażka, stare, wiecznie psujące się złomy. Najpierw trzeba długo czekać, aż winda przyjedzie, a jak przyjedzie, to też nie ma gwarancji, że się tam wejdzie.
– Z powodu przepełnienia? – dopytuję.
– Przepełnienie to jedno – mówi Aramis – a wadliwe działanie to drugie. Dwa razy winda przyjechała całkiem pusta, ale drzwi otworzyły się tylko do połowy, po czym się zamknęły i winda odjechała. Wezwaliśmy ją po raz trzeci, w tym momencie dziewczynka zgłosiła, że znowu gorzej się czuje. Kiedy winda wreszcie przyjechała, to z drzwiami działo się to samo co poprzednio. Winda nie była przepełniona. Gdy drzwi zaczęły się zamykać, Atos się wcisnął i próbował je odepchnąć, żebyśmy mogli wejść. Prawie mu się to udało, ale gdy chciałem wprowadzić wózek, to starszy gość, który jechał tą windą, jak się później okazało – pracownik szpitala – zaczął się drzeć, że psujemy windę i że nas nie wpuści. Atos zaczął mu tłumaczyć, że dziecko po utracie przytomności na pediatrię wieziemy, że musimy pilnie, bo pacjentka źle się czuje… Pan z windy dalej próbował tarasować wejście, ale Atos nie ustąpił i tym razem weszliśmy z pacjentką i jej ojcem. Wtedy ten pan zaczął nam grozić konsekwencjami… Wszystko w obecności przestraszonej małoletniej pacjentki i wyraźnie skonsternowanego ojca.
– Nikt wam nie zaproponował pomocy? – wtrącam. – Przecież pracownicy mają karty z czipem, może mógł ktoś wam pomóc zapewnić szybki priorytetowy przejazd?
– Nikt nam nie pomógł – ciągnie opowieść Atos. – Krzyczący pan wysiadł na trzecim piętrze, a my wreszcie dotarliśmy na czwarte i wprowadziliśmy pacjentkę i ojca do pokoju konsultacyjnego. Dziewczynką zajęła się pielęgniarka, my czekaliśmy na lekarza pediatrę, żeby przekazać pacjentkę. Zanim dotarł pediatra, nagle do gabinetu wtargnął nasz krzykacz z windy z jakimś drugim, który przedstawił się jako dyrektor, i znowu zaczęły się wrzaski i oskarżenia pod naszym adresem o dewastację windy. Znowu w obecności pacjentki i jej ojca. W tym czasie wszedł do gabinetu lekarz pediatra, a dziewczynka znowu zgłosiła, że gorzej się czuje, i poprosiła o ciszę. Ojciec też nie wytrzymał i stanowczo zapytał obu panów, kim są i czy ktoś wreszcie zajmie się jego chorym dzieckiem, a nie windą. Ja też nie wytrzymałem i powiedziałem, że wzywam policję.
– I wezwał pan?
– Tak – krzywi się Atos. – Złożyliśmy z Aramisem i ojcem dziewczynki zeznania, a później funkcjonariusze poszli przesłuchać pana z windy i dyrektora. Wrócili z informacją, że według wersji tamtych próbowaliśmy zdewastować windę.
– Pani nie dowierza, co? – uśmiecha się gorzko Atos. – Pani jest z Warszawy, pani nie wie, jak działa powiat. Powiat to jest, proszę pani – jak u Reja – krótka rozprawa między panem, wójtem i plebanem. My walczymy na froncie, jeździmy na wezwania, ratujemy życie i zdrowie ludzkie, a co w zamian? Wieczne pretensje, prawie o każdego pacjenta, którego przywozimy, nawet jeśli jest ewidentnie w stanie zagrożenia. Przyjęcia do szpitala bez pretensji są tylko na telefon od prominentnej osobistości powiatu, a nie tak po prostu, bo ktoś zachorował i karetka przywiozła. Szkoda gadać.
– Pan też ma jakąś powiatową opowieść, panie doktorze? – pytam Portosa.
– A mam – uśmiecha się również gorzko Portos – tyle że z drugiej strony. Jak powiedziałem, dość często mam dyżury w SOR. Niekiedy wbrew obowiązującym standardom muszę jednocześnie obstawić oddział i SOR. To prawie niewykonalne, ale brak obsady dyżurowej to codzienność powiatowych szpitali. Tuż obok SOR mamy nocną i świąteczną pomoc lekarską, gdzie pracuje taki jeden kolega, który ma przykry zwyczaj kierować na SOR pacjentów bez rozpoznania wstępnego, tylko pisze skierowanie z podaniem objawów. Trochę to wygląda, jakby tych pacjentów nie badał… Ja wiem, że on też jest sam na tej nocnej pomocy, wiem, że jak ma do przyjęcia na dyżurze zbyt wielu pacjentów, to część po prostu zrzuca na SOR, ale to mi paraliżuje pracę, bo muszę tych pacjentów zdiagnozować i wypełnić rozbudowaną dokumentację. Wie pani, ile zajmuje zbadanie pacjenta na SOR? Pięć, siedem minut. Razem z diagnostyką i decyzją o dalszym postępowaniu powinno to zająć maksymalnie kilka godzin. Ale z dokumentacją i jej obecnymi wymogami ten czas znacznie się wydłuża. Wracając do kolegi z nocnej pomocy – to trochę tak, jakby kasjerka w hipermarkecie obsługiwała kolejkę w ten sposób, że przekładałaby niezeskanowany towar ze swojej taśmy na taśmę koleżanki. Proszę mnie źle nie zrozumieć, nie porównuję pacjentów do towaru. Towar to świadczenia zdrowotne, czyli praca medyków. Tyle że hipermarket szybko by rozwiązał współpracę z taką kasjerką, a nocna pomoc, tak jak szpital i SOR, wiecznie boryka się z brakiem obsady. Nocna pomoc musi być, bo bez niej szpital nie dostanie kontraktu z NFZ. A że nocna pomoc jest w outsourcingu, to co roku jest konkurs, do którego przystępuje jedna firma, zawsze ta sama. To jest powiat, tu nie ma tłoku konkurencji. Czyli lekarz NiŚOZ może przesyłać do mnie niezdiagnozowanych pacjentów, ilu chce. On wie, że jest jeden i jest niezbędny. Ja go nawet za to nie winię. To błąd systemu.
– Panowie, czy to, o czym mówicie, jest powszechne? Wszystkie szpitale powiatowe tak działają?
– Na pewno nie wszystkie – na twarzy Portosa widać zatroskanie – ale wiele powiatów wciąż tkwi w niechlubnej przeszłości. Wciąż rządzą tam stare układy, polityka, błędy organizacyjne. Dla mnie szpitale powiatowe obnażają niewydolność systemu jaskrawiej niż wojewódzkie. Brak ogólnego pomysłu na sprawną opiekę zdrowotną, niesłuchanie środowisk medycznych, a skutkiem tego jest podwójna wiktymizacja, bo cierpi zarówno pacjent, jak i medyk, który próbuje mu pomóc.