Nie masz konta? Zarejestruj się
fot. licencja OIL w Warszawie
Autor: Karolina Stępniewska
Od czerwca ubiegłego roku in vitro znów refundowane jest z budżetu państwa. O programie Ministerstwa Zdrowia i wyzwaniach w leczeniu niepłodności mówi lek. Jan Lewandowski, specjalista położnictwa i ginekologii, wicedyrektor kliniki leczenia niepłodności nOvum.
Refundacja in vitro pojawiła się po ośmiu latach przerwy, kiedy to pary nie otrzymywały od państwa wsparcia finansowego w leczeniu niepłodności. Jak pan ocenia aktualny program?
Zawsze jest pole do poprawy, ale kwalifikacja do programu, jeśli chodzi o kryteria medyczne, jest bardzo szeroka. Jest on nadal świeży i wszystkie jego parametry są ściśle monitorowane przez Ministerstwo Zdrowia. Wierzymy, że jeżeli cokolwiek okaże się niewystarczające, ministerstwo będzie szybko reagowało.
W momencie, kiedy program startował, nie było wiarygodnych danych dotyczących potrzeb w zakresie leczenia czy liczby pacjentów niepłodnych, bo przez wiele lat takiej refundacji nie było. Na tym etapie możemy powiedzieć, że potrzeby, jeśli chodzi o realizację programu, są większe, niż zakładaliśmy. Zainteresowanie leczeniem niepłodności rośnie, kiedy jest ono refundowane. To dobrze, bo czynnik finansowy nigdy nie powinien determinować tego, czy ktoś zamierza leczyć swoją chorobę, czy nie.
Jan Lewandowski / fot. Tomasz Mąkolski
Są jednak głosy, że program powinien obejmować także badanie genetyczne zarodków oraz być dostępny dla par jednopłciowych czy też kobiet, które są singielkami.
Program opiera się na ustawie. To ona nie pozwala na leczenie singielek i par jednopłciowych i dlatego nie ma w nim takiej możliwości. Natomiast badanie genetyczne zarodków to procedura wzbudzająca kontrowersje. Aktualnie żadne towarzystwo naukowe na świecie jej nie zaleca. Oczywiście istnieją indywidualne wskazania i wtedy stosuje się różne procedury, ale trzeba pamiętać, że diagnostyka genetyczna jest bardzo specjalistyczna, a to oznacza, że jest też bardzo droga. Gdyby program miał zakładać dodatkowo pieniądze na tę diagnostykę, obawiam się, że nie starczyłoby ich na pacjentów, którzy nie wymagają aż tak wyspecjalizowanych modyfikacji terapii metodą zapłodnienia pozaustrojowego.
Program zapewnia też pełne finansowanie procedury ochrony płodności osób leczonych onkologicznie. W poprzedniej wersji tego nie było.
Tak, to bardzo ważna nowość. W Polsce wciąż zbyt mało osób w wieku reprodukcyjnym z rozpoznaniem choroby onkologicznej otrzymuje odpowiednie porady w zakresie zabezpieczenia swojej płodności. Sytuacja zmieniła się na lepsze dzięki wprowadzeniu programu i mamy nadzieję, że zaczniemy osiągać w tym zakresie satysfakcjonujące wyniki w skali kraju. Jest to czasem bardzo proste działanie (np. zamrożenie nasienia), dlatego nie może być uzasadnienia dla niepokierowania pacjenta na taką konsultację przed leczeniem uszkadzającym płodność.
Dla pacjentek po leczeniu – z przedwczesnym wygasaniem jajników w tym mechanizmie czy po operacjach ginekologii onkologicznej – bezpowrotnie uszkadzającym jajniki jest opcja terapeutyczna polegająca na refundowanym dawstwie. W niektórych sytuacjach jest to albo jedyna, albo najskuteczniejsza opcja. W naszej klinice wykonujemy rocznie kilkaset procedur z dawstwem – to nawet 10 proc. terapii. Gdyby program tego nie pokrywał, mielibyśmy bardzo dużo pacjentów pozostawionych samym sobie.
Jakie możliwości w zakresie leczenia niepłodności mają nosiciele chorób genetycznych?
Dostępne są badania, również klasyfikowane jako diagnostyka preimplantacyjna (PGT-M, PGT-SR), które pozwalają na szukanie konkretnej zmiany genetycznej w zarodkach. Takie badanie, w przeciwieństwie do PGT-A, będącego po prostu badaniem skriningowym, jest rekomendowane i zwiększa szansę na uzyskanie zdrowej ciąży. Niestety, nie jest refundowane i nie jest objęte programem.
Trzeba mieć jednak świadomość, że takie przypadki są bardzo rzadkie wśród pacjentów poddawanych terapii wspomaganego rozrodu. Dlatego jest zrozumiałe, że program, który ma pokrywać znaczącą większość potrzeb, niestety nie będzie w stanie zaspokoić wszystkich, bo jest ograniczony finansowo.
Problemy z zajściem w ciążę dotykają coraz większą liczbę par?
Tak, kiedyś mówiło się o jednej parze na 10, potem o jednej na siedem, teraz już prawie jedna na pięć par ma problemy z płodnością i prawdopodobnie będzie musiała korzystać z metod wspomaganego rozrodu. Mówimy tu o paru milionach Polaków.
Z czego to wynika?
Prawdopodobnie jest to kombinacja różnych czynników: zanieczyszczenia środowiska, chorób współistniejących, używek, ale też zmian kulturowych, tj. starania się o ciążę w późniejszym wieku. Nasz model życia się zmienił. Pacjentka, która rodzi w Polsce dziecko, to najczęściej 33-latka. Dla porównania, w latach 80. mediana wynosiła 23 lata.
Jakkolwiek dyskusyjne byłyby te doniesienia, wszyscy są zgodni, że średnia wieku kobiet, które zaczynają starać się o potomstwo, znacząco wzrosła i to już wystarczy, żeby mieć problemy z płodnością. Jeżeli nałożą się na to inne czynniki: otyłość, endometrioza, zespół policystycznych jajników, zaburzenia hormonalne, niska rezerwa jajnikowa, mamy do czynienia z kombinacją kłopotów, które zmuszają takie pary do szukania pomocy.
Czy nadal pokutuje przekonanie, że niepłodność to problem głównie kobiet, czy mężczyźni są już bardziej otwarci na szukanie przyczyny u siebie?
W mojej ocenie na przestrzeni ostatnich paru lat jest dużo lepiej, ale na pewno mamy jeszcze dużo do zrobienia. Sam fakt, że mamy narodowy program, który otwarcie porusza te problemy, stwarza przestrzeń do mówienia, że jest to choroba, którą trzeba leczyć, którą trzeba się zajmować jako państwo i jako pacjent.
A jednak badania nasienia, mimo że są w koszyku świadczeń gwarantowanych, nadal nie są zbyt często zlecane.
Rzeczywiście. Spotykaliśmy się z przypadkami, kiedy pary boleśnie przekonywały się, że trwająca latami rozbudowana diagnostyka była zupełnie nietrafiona, bo pacjent nie miał zleconego prostego badania nasienia, a okazywało się, że nie ma plemników. Jest więc jeszcze trochę do zrobienia w zakresie edukacji i standardów postępowania we wstępnej diagnostyce płodności, chociaż sądzę, że brak gotowości mężczyzn do leczenia też się na to składa.
Jak ich przekonać do tego, żeby się badali i leczyli?
Myślę, że kluczowe są kampanie oparte na programach i szerokiej dostępności badań. Musimy powszechnie mówić o tym, że czynnik męski to coś, z czym w leczeniu niepłodności mamy regularnie do czynienia. To nie jest rzadkość, trzeba do tego podejść poważnie.
Może liczby trafią do mężczyzn?
Czynnik męski odpowiada za 33–40 proc. przyczyn niepłodności par i jest to problem narastający – normy parametrów nasienia są od lat systematycznie obniżane przez to, że wszyscy mężczyźni mają coraz gorsze wyniki. Niektóre modele statystyczne w tym zakresie są dramatyczne. Były takie, które prognozowały, że do ok. 2050 r. statystyczny mężczyzna może nie mieć plemników w nasieniu, bo tak bardzo na przestrzeni lat pogarszają się parametry nasienia. Brak plemników w nasieniu stałby się wtedy poniekąd normą.
Jednak sukcesy w leczeniu niepłodności są coraz większe. W Polsce także?
Tak, uzyskujemy upragnione ciąże w coraz cięższych przypadkach, bazując na wieloletnim doświadczeniu i nowych metodach leczenia. I choć nie mogę mówić o całości programu, bo te dane nie są publiczne, u nas skuteczność wzrosła, odkąd ruszyła refundacja. Ale rośnie ona też prawdopodobnie dlatego, że na leczenie decydują się młodsi pacjenci, którzy wcześniej mogli nie mieć takiej możliwości finansowej. Wiek jest jednym z najważniejszych czynników determinujących sukces leczenia, niezależnie od innych. Dlatego zawsze mówimy o tym, żeby zgłosić się do specjalisty po pomoc jak najszybciej, czas naprawdę ma znaczenie.
Co dla pana jest największym wyzwaniem w pracy?
Myślę, że dbanie o emocje pacjentów. To jest czasami bardzo trudne. Leczenie niepłodności jest dużym wyzwaniem dla zdrowia psychicznego, dla związku. Dochodzą do tego czynniki zewnętrzne: dostępność refundacji, życie zawodowe pacjentów. I trzeba to wszystko jakoś pogodzić z angażującym leczeniem i częstymi wizytami lekarskimi. Mówi się, że 60 proc. pacjentów na świecie rezygnuje z leczenia po dwóch nieudanych procedurach, mając realne szanse na potomstwo, jako najczęstszy powód podając wyczerpanie psychiczne i brak gotowości do dalszego leczenia.
Po ilu próbach najczęściej się udaje? Da się to uśrednić?
To zależy od wielu czynników, ale upraszczając, myślę, że tak jak przewidziano w programie – cztery procedury są rozsądnym kompromisem w planowaniu terapii dla każdej pary. Program rządowy daje pacjentom prawo do skorzystania z leczenia na własnych komórkach właśnie czterokrotnie: cztery pełne procedury, pełne stymulacje z wykorzystaniem wszystkich zarodków, które uda się uzyskać. To daje naprawdę realne szanse na ciążę znakomitej większości par.
Pary, które do pana trafiają, raczej nie są na początku drogi starania się o dziecko?
Niestety nie, nad czym ubolewamy, bo chcemy być pierwszą instancją do konsultacji płodności nawet wtedy, kiedy ktoś dopiero podjął plany starania się o dziecko. Często zgłaszają się do nas pary po wielu latach diagnostyki lub nieskutecznego leczenia. Rokowanie w takiej sytuacji może być bardzo niepomyślne.
Czy nadal obowiązuje rok nieskutecznych starań, zanim przechodzi się do diagnostyki problemów?
I tak, i nie. Aktualna wiedza medyczna uzależnia okres starań od wieku pacjentki i ewentualnych współistniejących objawów, np. nieregularnych czy bolesnych miesiączek, problemów z erekcją albo ejakulacją. Taki zapis jest też w programie refundacji jako wskazanie do in vitro, ale oczywiście decydujące są dodatkowe wskazania medyczne – nie wyobrażam sobie sytuacji, że ktoś pacjentce z niedrożnymi albo oboma wyciętymi jajowodami będzie kazał przez rok starać się o dziecko, zanim będzie mogła przystąpić do leczenia metodą in vitro. To absurd, więc oczywiście tutaj program refundacji jak najbardziej przewiduje, że wiedza medyczna lekarza i wskazania medyczne do in vitro są nadrzędne nad różnymi ogólnikowymi zapisami.
O wyzwaniach już mówiliśmy, a jakie są pana nadzieje zawodowe?
Mam nadzieję, że pomożemy wszystkim w zakresie leczenia niepłodności. To duże wyzwanie, także jeśli chodzi o refundację i to, czy pokryje potrzeby wszystkich pacjentów.