Nie masz konta? Zarejestruj się
Fot. Branimir Balogović/pexels
Autor: Paweł Walewski
Skrytykowana powszechnie niewielka skuteczność programu szczepień przeciwko HPV ma źródła w niedawnej przeszłości, gdy szczepionkę tę uważano za moralnie podejrzaną. Brakuje zachęt i dla rodziców, i dla lekarzy. Szkoda, że same dzieci zdania mieć nie mogą.
Żyjemy w kraju, w którym nazwy anatomicznych części ciała między pępkiem a udami wzbudzają zażenowanie. Tymczasem, kiedy w 2006 r. pojawiła się szczepionka przeciwko wirusowi brodawczaka ludzkiego, trzeba było zacząć mówić o: szyjce macicy, infekcjach przenoszonych drogą płciową, kłykcinach, odbycie, seksie oralnym. Jak to w Polsce – od razu uznano ją za moralnie podejrzaną, a ignorantów nie brakowało nawet w Ministerstwie Zdrowia. Wbrew pierwszym rekomendacjom Towarzystwa Profilaktyki Zakażeń HPV, które zachęcało, by rutynowo szczepić dziewczęta już w wieku 11–12 lat, rzecznik ówczesnego ministra zdrowia twierdził, że „to kolejna odsłona kampanii nakręcanej przez firmę farmaceutyczną”. Skuteczność szczepionki była zdaniem naszych decydentów niepotwierdzona, koszt – zbyt wysoki.
Rzeczywiście cena była spora, bo około 500 zł za jedną dawkę (dla pełnego uodpornienia potrzeba dwóch lub trzech, a mówimy o 2006/2007 r.!). Ale nie oszukujmy się, nie o ten wydatek chodzi, bo z wielu krajów już wtedy napływały precyzyjne obliczenia, ile będzie można zaoszczędzić, rozpoczynając akcję szczepień u nastolatek, na kosztach późniejszego leczenia raka. Warto dodać, że nowotwory szyjki macicy kładły się cieniem na skuteczności programów profilaktycznych – przodowaliśmy w światowych statystykach pod względem zapadalności i umieralności (w 300-milionowych Stanach Zjednoczonych zapada na nie 10 tys. kobiet rocznie, w 38-milionowej Polsce zaś 4 tys. i aż połowa umiera). Do dziś mamy jeden z najwyższych wskaźników hańby – 11 zachorowań na 100 tys. osób.
Gdy naukowiec z Heidelbergu, były szef tamtejszego Centrum Badań nad Rakiem, prof. Harald zur Hausen jako pierwszy powiązał ten nowotwór z zakażeniem wirusem HPV, sam przez długie lata musiał przekonywać lekarzy. Swoją hipotezą nie był w stanie zainteresować nawet koncernów farmaceutycznych. Mimo uhonorowania go Nagrodą Nobla w 2008 r. – gdy już było wiadomo, jakie korzyści przynosi szczepienie – pozostaliśmy nadal przez kolejne prawie dwie dekady skansenem na tle tzw. starej Unii i np. Australii.
Niestety, nie zmienił tego program, na który w końcu przystał rząd PiS w połowie ubiegłego roku. Decyzja miała pewnie zmiękczyć tę część elektoratu, której nie odpowiadała światopoglądowa krucjata wymierzona w ukłucie, bądź co bądź zapobiegające dramatycznym konsekwencjom zakażenia, ale na niewiele się zdała. Uruchomienie programu bez żadnych zachęt nie wystarczy, by ściągnąć do niego potencjalnych beneficjentów. Zwłaszcza jeśli refundowane szczepienia przeciwko HPV należą się nastolatkom (i to w młodszej grupie wiekowej, 12–13 lat), w sprawie których ostateczną decyzję podejmują rodzice.
W opublikowanym w mediach społecznościowych w 2023 r. pierwszym rządowym spocie kampanii edukacyjnej nie zawarto żadnych merytorycznych informacji na temat szkodliwości wirusa brodawczaka ludzkiego ani możliwej ochrony przed nim, jaką daje szczepionka. Cały przekaz oparto na lapidarnym haśle: „Twoje dziecko bezpieczne teraz, bezpieczne w przyszłości”. Trochę to za mało, by przeciwdziałać machinie dezinformacji, jaką rozkręcili już wcześniej przedstawiciele ruchów anty-szczepionkowych, straszący rzekomą lawiną skutków ubocznych. Za przykład kraju, w którym wycofano się ze szczepień, podawana była Japonia. To jednak błędna informacja, gdyż zawieszono tam tylko rekomendacje na czas histerii związanej z możliwymi odczynami poszczepiennymi, po czym preparaty jeszcze raz przebadano. Uznane za bezpieczne szczepionki ponownie zaczęto refundować oraz zalecać. Przykładem żenujących komentarzy z przeszłości były też te, które pojawiły się po decyzji władz Warszawy w 2019 r. w sprawie dofinansowania z kasy samorządu zakupu szczepionek dla nastolatków obu płci. Krytycy oczywiście nie mieli pojęcia o wzroście liczby przypadków raka krtani i gardła na tle HPV u mężczyzn. Jedni donosili, że „prezerwatywy rozdawane w Afryce miały zapobiec epidemii HIV, a tylko ją pogłębiły” (ze szczepionkami na HPV ma być rzekomo podobnie), inni, że „nawet w Wielkiej Brytanii na HPV chłopców się nie szczepi” (co akurat też było nieprawdą).
Są jakieś granice absurdu, jednak na froncie wojny zabobonnych ruchów antyszczepionkowych z nowoczesną medycyną już wszystkie zostały przekroczone.
Znanych jest obecnie blisko 200 różnych typów wirusa HPV, przenoszą się głównie przez kontakty seksualne. Około 40 wywołuje infekcje w obrębie narządów płciowych zarówno u kobiet, jak i mężczyzn. Większość z nas nawet o tym nie wie, bowiem silny układ odporności jest w stanie zniszczyć wirusa. Jednak bywa, że powtarzające się infekcje, szczególnie kilkoma typami zarazka, doprowadzają do powstania stanów przedrakowych, z których następnie w ciągu kilku, a czasem kilkunastu lat mogą rozwinąć się nowotwory. Dlatego ważne i logiczne, by dziewczęta oraz chłopcy otrzymali pierwszą dawkę przed rozpoczęciem inicjacji seksualnej.
W przypadku raka szyjki macicy szczepienie, które zabezpiecza przed występującymi w podawanym preparacie konkretnymi typami HPV, nie chroni rzecz jasna w 100 proc. przed tą chorobą. Jak każda szczepionka, daje dużą szansę na jej uniknięcie, ale regularne badania cytologiczne (wykonywane rzadziej, nowszymi metodami) w dalszym ciągu będą zapewniać kobietom większe bezpieczeństwo. Będą się one również czuły bezpieczniej, kiedy ich partnerzy seksualni nie staną się nosicielami wirusa, więc decyzja o szczepieniu chłopców jest całkowicie rozsądna.
Obecne władze Ministerstwa Zdrowia próbują rozpropagować szczepienia dla wskazanych roczników młodzieży w szkołach. Jest nad czym pracować, bo z programu szczepień przeciwko HPV skorzystało do tej pory zaledwie 20 proc. 12- i 13-latków (ostatnio pojawił się plan, by rozszerzyć tę grupę o dzieci od 9. roku życia). Ale z wypowiedzi lekarzy POZ wynika, że sami nie mają wystarczającej motywacji do zajmowania się programem, ponieważ wymaga on przy rozliczeniach z NFZ karkołomnych sztuczek biurokratycznych. Często nie otrzymują zapłaty za swoją pracę z powodu technicznych niedociągnięć, które zresztą nie są przez fundusz wskazywane (ale pieniądze się lekarzom z tego powodu odbiera).
Trudno zrozumieć te administracyjne perturbacje, zwłaszcza że po usunięciu przeszkód światopoglądowych już nic nie powinno stać na drodze upowszechnienia szczepień przynoszących dzieciom tyle korzyści. Pamiętam rozmowę z warszawską ginekolog dr Grażyną Mazur, która wyznała, że nie rozumie pediatrów, którzy powstrzymywali rodziców przed decyzją o zaszczepieniu własnych dzieci, mnożąc wątpliwości: – Gdy widzę, jak wiele młodych kobiet przychodzi z infekcjami HPV i początkiem raka, od razu myślę, ile dzięki szczepieniu mogłoby być zdrowych.
Mamy masę krytyczną użytecznej wiedzy, która może pozwolić w następnych dekadach znacznie ograniczyć zapadalność na jeden ze śmiertelnych nowotworów. Od czasu wprowadzenia szczepionki w 2006 r. liczba infekcji typami HPV, które powodują większość nowotworów związanych z tym wirusem i brodawki narządów płciowych, spadła o 88 proc. wśród nastolatek i o 81 proc. wśród młodych kobiet. Być może trudno niektórym zrozumieć, że decydując się na szczepienie, robimy coś, co może zapobiec zachorowaniu na raka dopiero za 30 lat. Ta odroczona korzyść rzadko bywa akcentowana w mediach oraz tam, skąd rodzice czerpią obecnie najwięcej informacji przydatnych w opiece nad swoimi pociechami – na forach dyskusyjnych. Pozytywne informacje o szczepionkach w ogóle znaleźć tam trudno, a błędne opinie są za to powszechne. Ciekawe, czy gdyby w drodze eksperymentu zapytać same dorastające dzieci o decyzję w kwestii przyjęcia szczepienia, które może: a) uchronić je przed rakiem, b) zabezpieczyć przed szkodliwymi dla zdrowia konsekwencjami niektórych praktyk seksualnych, również stawiłyby taki opór jak ich prawni opiekunowie? Wątpię. Nieraz jednak lepiej samemu decydować we własnej sprawie.