Nie masz konta? Zarejestruj się
fot. licencja OIL w Warszawie
Autor: Paweł Walewski
Moda na cyfrowy monitoring ciała wciąga coraz więcej ludzi, którzy wierzą, że liczby i wykresy lepiej odkryją ich prawdziwe „ja”. Ale czy da się zachować równowagę między technologią a ludzką naturą?
Wyobraźcie sobie młodego człowieka, który budzi się rano, spogląda na smartfon i z westchnieniem ulgi odkrywa, że jego opaska na nadgarstku zarejestrowała dokładnie 7 godz. i 23 min snu. Następnie zjada śniadanie, skrupulatnie wpisując do aplikacji każdy kęs owsianki i ilość wypitej kawy, by upewnić się, że bilans kaloryczny nie zaburzy jego misternie zaplanowanego jadłospisu. Później, podczas porannego joggingu, smartwatch poinformuje go, że jego tętno jest o trzy uderzenia za wysokie, a krokomierz z dumą ogłosi, że przeszedł już 6342 kroki. Wieczorem, analizując dane z całego dnia, zdecyduje, czy pozwolić sobie na lampkę wina, czy może lepiej ograniczyć się do wody, bo aplikacja sugeruje, że jego organizm jest nieco odwodniony.
Oto quantified self – ruch, który obiecuje, że liczby i sensory pozwolą nam lepiej zrozumieć siebie. Ale czy przypadkiem nie zamieniamy się w niewolników własnych gadżetów? I co z tym wszystkim mają wspólnego lekarze, którzy muszą radzić sobie z pacjentami uzbrojonymi w arkusze Excela pełne danych o ich tętnie, poziomie glukozy i jakości snu?
Ruch quantified self, czyli „samokwantyfikacja”, narodził się w głowach dwóch dziennikarzy amerykańskiego magazynu „Wired” – Gary’ego Wolfa i Kevina Kelly’ego – którzy w 2007 r. uznali, że era smartfonów i sensorów może zrewolucjonizować nasze podejście do zdrowia i samodoskonalenia. Ich idea była prosta: mierz wszystko, co się da – od pulsu po ilość wypitej wody – a potem analizuj, wyciągaj wnioski i zmieniaj swoje życie na lepsze.
Brzmi jak marzenie inżyniera, który wierzy, że każdy problem da się rozwiązać za pomocą danych. Wkrótce Silicon Valley podchwyciła ten pomysł, a producenci smartfonów, opasek fitness i aplikacji zaczęli prześcigać się w tworzeniu urządzeń, które obiecują nam wgląd w każdy aspekt naszej fizjologii. Dziś quantified self to coś więcej niż moda – to styl życia. Według danych z 2023 r. rynek wearables (czyli urządzeń noszonych na rękach) osiągnął wartość 81 mld dol. i rośnie w tempie 15 proc. rocznie. Miliony ludzi na świecie noszą na nadgarstkach urządzenia, które monitorują ich tętno, kroki, kalorie, a nawet poziom stresu. Aplikacje, takie jak Fitbit, MyFitnessPal czy Sleep Cycle, stały się codziennymi towarzyszami tych, którzy wierzą, że liczby nie kłamią. W Polsce entuzjaści quantified self organizują spotkania, na których wymieniają się doświadczeniami i porównują dane, jakby byli członkami klubu kolekcjonerów rzadkich znaczków.
Nie da się zaprzeczyć, że quantified self ma w sobie coś uwodzicielskiego. Kto nie chciałby mieć pełnej kontroli nad swoim ciałem? W świecie, w którym wszystko wydaje się chaotyczne, liczby dają iluzję porządku. Aplikacja, która mówi ci, że przeszedłeś 10 tys. kroków, daje poczucie spełnienia, nawet jeśli połowę z nich zrobiłeś, biegając po mieszkaniu w poszukiwaniu kluczy. Opaska, która ostrzega przed zbyt wysokim tętnem, może sprawić, że poczujesz się jak bohater filmu science fiction, który właśnie odkrył, że jego organizm to precyzyjna maszyna. Ale jest też druga strona medalu. Życie pod dyktando sensorów bywa męczące. Wyobraźcie sobie pacjenta, który przychodzi do waszego gabinetu z plikiem wydruków z aplikacji, w których skrupulatnie odnotował, że jego średnie tętno w zeszłym tygodniu wynosiło 72, ale w środę skoczyło do 78, co jego zdaniem może wskazywać na nadchodzący zawał. Albo innego, który twierdzi, że jego opaska wykryła „nieprawidłowości w rytmie snu”, choć jedynym problemem jest to, że zapomniał ją zdjąć podczas wieczornego oglądania Netflixa. Quantified self zamienia ludzi w nadgorliwych księgowych własnego ciała, którzy zamiast słuchać intuicji, wolą zaufać algorytmom.
Ta obsesja na punkcie danych może prowadzić do paradoksu: zbieramy coraz więcej informacji, ale niekoniecznie tych najważniejszych. Biegacz skrupulatnie mierzy tętno i puls, ale może źle stawia stopę podczas treningu i wcale się nad tym nie zastanawia, że funduje sobie kontuzję lub w dłuższej perspektywie zwyrodnienie stawów? Innymi słowy, możemy wiedzieć wszystko o naszym pulsie, ale nie zauważymy, że ciało nadal błaga o litość.
Dla lekarzy pojawienie się pacjentów uzbrojonych w dane z aplikacji to zarówno błogosławieństwo, jak i przekleństwo. Z jednej strony, informacje o codziennych nawykach pacjenta mogą być cennym uzupełnieniem tradycyjnego wywiadu medycznego. Na przykład aplikacja monitorująca poziom glukozy u osoby z cukrzycą ułatwia precyzyjne dostosowanie terapii – i diabetolodzy, szczerze mówiąc, już kilkanaście lat temu z radością powitali technologiczne gadżety w wyposażeniu swoich młodych podopiecznych. Z kolei opaska Zeo, która rejestruje aktywność mózgu podczas nocy, stworzyła największą na świecie bazę danych o zwyczajach związanych ze snem, co zainteresowało nawet sceptycznych badaczy. Z drugiej strony, dane z niejednej modnej aplikacji bywają niekompletne, nieprecyzyjne lub po prostu mylące. Smartwatche i opaski fitness nie są urządzeniami medycznymi, a ich pomiary często odbiegają od standardów klinicznych. Badanie opublikowane w 2022 r. w „Journal of Medical Internet Research” wykazało, że popularne urządzenia wearables mogą mieć błędy w pomiarze tętna sięgające nawet 10 proc., szczególnie podczas intensywnych ćwiczeń. Co więcej, efekt placebo odgrywa tu niemałą rolę – pacjent, który widzi na ekranie poprawę w swoich wynikach, może czuć się lepiej, nawet jeśli nic się nie zmieniło.
W codziennej pracy lekarza problemem może być także nadmiar danych. Pacjent, który przynosi do gabinetu wykresy z ostatnich sześciu miesięcy, oczekuje, że doktor spędzi godzinę na ich analizie, podczas gdy w rzeczywistości większość tych informacji jest albo nieistotna, albo wymaga weryfikacji profesjonalnym sprzętem. To jest wiedza o sobie samym – przekonują eksperci, ale nie trzeba chyba studiować medycyny, by wiedzieć, że liczby bez kontekstu to tylko szum.
Dokąd zatem zmierzamy? Współczesna medycyna coraz bardziej stawia na prewencję i odpowiedzialność pacjenta za własne zdrowie. W tym sensie aplikacje i urządzenia wearables wpisują się w trend, w którym lekarz przestaje być wszechwiedzącym autorytetem, a staje się partnerem w procesie leczenia. Pacjent, który zna swoje parametry, może być bardziej świadomy i zaangażowany. Ale jest też ryzyko, że zamiast słuchać doktora, będzie wolał zaufać aplikacji, która „wie lepiej”. Trzeba pilnować, by elektronika nie odbierała pacjentom relacji z samym sobą i z lekarzem, bo tego rodzaju uzależnienie to zaiste porażka zdrowotnej rewolucji. Co więcej, dane gromadzone przez miliony użytkowników stają się łakomym kąskiem dla firm technologicznych i farmaceutycznych. Wystarczy spojrzeć na sukces wspomnianej opaski Zeo, która w krótkim czasie stworzyła ogromną bazę danych o nocnych nawykach ludzi na całym świecie. Firmy, takie jak Apple, Google czy Fitbit, nie ukrywają, że chcą wykorzystać te informacje do tworzenia nowych produktów i usług. Pytanie brzmi: czy użytkownicy zdają sobie sprawę, że ich dane mogą być sprzedawane lub wykorzystywane w sposób, którego nie kontrolują?
W świecie quantified self każdy z nas może zostać swoim własnym trenerem, dietetykiem i lekarzem – pod warunkiem że ma odpowiednią aplikację i naładowany smartfon. To fascynująca wizja, ale też nieco absurdalna. Czy naprawdę potrzebujemy urządzenia, które przypomni nam, że za długo siedzimy przy biurku? Czy liczba kroków przełożona na kilometry ma sprawić, że poczujemy się lepsi? I czy lekarze, zamiast diagnozować pacjentów, będą teraz analizować ich cyfrowe dzienniczki? Może zamiast obsesyjnie mierzyć każdy oddech, warto czasem po prostu posłuchać swojego ciała – bez pośrednictwa sensorów. Bo w końcu, jak mawiał Hipokrates, lekarzem jest natura, a człowiek jej pomaga. Tylko czy natura ma szansę przebić się przez szum danych generowanych przez nasze smartfony?