Nie masz konta? Zarejestruj się
Fot. Kohji Asakawa/Pixabay
Autor: Paweł Walewski
Zaufanie do badań diagnostycznych może zwiększyć sztuczna inteligencja. Ale najpierw musi tego chcieć inteligencja „analogowa”.
30 maja 2023 r. Elizabeth Holmes przekroczyła próg teksańskiego więzienia, w którym spędzi 11 lat. Najpoważniejsze serwisy informacyjne, od BBC i CNN po „The New York Times”, relacjonowały to prozaiczne zdawałoby się wydarzenie, którego bohaterką była zdegradowana do roli kryminalistki założycielka i szefowa firmy Theranos. W brązowym pulowerze i okularach nie przypominała siebie sprzed dziewięciu lat, kiedy pokazywała się na licznych konferencjach prasowych obowiązkowo w czarnym golfie, dobrze kontrastującym z jej blond fryzurą. Ten strój, z którego uczyniła swój znak firmowy, przejęła od Stevena Jobsa, legendarnego twórcy firmy Apple. Idąc śladami człowieka, który był ojcem wielu innowacji, postanowiła zrewolucjonizować medycynę, upraszczając badania diagnostyczne.
Wszystko zaczęło się od pomysłu, na którego realizację zebrała olbrzymie pieniądze, by z kropli krwi pobranej z palca wykonać 200 testów laboratoryjnych. Założyła spółkę, wokół której skupiła grono znanych postaci, z generałem Colinem Powellem i Henrym Kissingerem na czele, mających uwiarygodnić przedsięwzięcie. Przekonywała, że jej metoda analizy jest szybsza, tańsza, każdy będzie mógł samodzielnie się przebadać, korzystając z prostych aparatów rozlokowanych w sieciach drogerii i aptek. Amerykanie byli zachwyceni, bo muszą za badania płacić o wiele więcej niż Polacy, nie mówiąc o szerokim zakresie testów, które Holmes zaproponowała w ramach swojego wynalazku. Ale wszystko to okazało się bujdą. Dziennikarze po żmudnym śledztwie odkryli, że wyniki były fałszowane, a próbki testowano na innych maszynach niż te, które sprzedawała. W styczniu 2023 pomysłodawczynię diagnostycznej rewolucji skazano w Kalifornii za poważne oszustwa. Choć jej los stał się tematem książki, dokumentu HBO, filmu oraz serialu telewizyjnego, z tej historii nasuwa się tylko jeden wniosek: diagnozowanie chorób w oparciu o biomarkery i parametry krwi nie jest tak proste, jak może się wydawać komuś, kto nie jest specjalistą, choćby nawet podjął studia – jak Elizabeth Holmes – na Stanfordzie (szybko je porzuciła).
Wbrew pozorom medycyna z większym trudem przyswaja nowe technologie niż np. bankowość. Wymaga bowiem dłuższych badań sprawdzających, czy nowatorski system będzie skuteczny i przyniesie pożądane efekty. Nie da się ukryć, że apostołom nowoczesnych aplikacji sposób zdobywania informacji o naszym stanie zdrowia wydaje się dość archaiczny. Pomijając aspekt świetnych aparatów, w które dziś wyposażane są laboratoria (aby szybciej otrzymywać wyniki), fakt, że procedura przebiega podobnie jak 50 lat temu, jest trudny do pojęcia. W ostatnim czasie wyłamała się z tego diabetologia, gdyż przezskórne systemy mierzące poziom glikemii nie wymagają już od pacjentów kłucia palca. Badania większości parametrów naszego zdrowia dokonuje się jednak nadal staromodnymi metodami.
Ale to nie z powodu technologii wyniki nieraz okazują się niewiarygodne, lecz ludzi, którzy wykorzystują naiwność pacjentów lub luki systemu, by na diagnostyce jak najwięcej zarobić. A pazerność w medycynie może być tak samo zgubna jak jej unowocześnianie na siłę, choć niewielu robi to na tak olbrzymią skalę, jak próbowała założycielka Theranosa, i niewielu można przyłapać na gorącym uczynku.
Wykonanie morfologii, oznaczenie poziomu cholesterolu czy cukru należą do podstaw diagnostyki, by opierając się na biochemicznym obrazie krwi i moczu, zaproponować strategię leczenia. Ale kto uwzględnia, że wyniki mogą zostać pomyłkowo zawyżone albo w efekcie niewłaściwego pobrania lub transportu próbek wypaczone w laboratorium?
Co ma zrobić pacjent (lub jego lekarz), kiedy w dwóch punktach wykonujących badanie identycznej próbki wyniki różnią się o kilkanaście procent, a w ciągu trzech dni poziom cholesterolu „wzrasta” ze 161 do 260 mg/dl? Można oczywiście brać pod uwagę pomyłkę lub niewłaściwe przygotowanie pacjenta. Laboratoria wykorzystują różne metody oznaczeń, różną aparaturę i odczynniki. Jednak brak nadzoru ma również istotne znaczenie, podobnie jak skrajnie pojęty liberalizm. Liczy się cena, a nie jakość.
Dzielenie laboratoriów na przyszpitalne, dobrze działające, i prywatne, które dopuszczają się wykroczeń, byłoby pewnie niesprawiedliwe. A jednak, czy to nie dziwne, że coraz częściej lekarze przyjmujący pacjentów do szpitali wyrzucają plik przyniesionych z miasta wyników do kosza i wolą powtórzyć je u siebie? Nie mamy zaufania – brzmi uzasadnienie. To w dużej mierze kwestia uczciwości zawodowej. Jeśli ktoś dopuszcza wpisywanie wziętej z sufitu wartości jakiegoś parametru, bo akurat zabrakło odczynnika, a laboratorium nie chce stracić klientów i za wszelką cenę pragnie wywiązać się z zadania, trudno o większy skandal. Mimo to oszustwo uchodzi na sucho, bo niełatwo złapać sprawcę za rękę.
Gdy kilkanaście lat temu środowisko diagnostów laboratoryjnych uzgadniało szczegóły procedur badań laboratoryjnych, podzielił je m.in. czas przeprowadzania analizy próbki moczu od otrzymania do badania. Czy mają to być 4 godziny czy 8? I od razu było wiadomo, kto gdzie pracował – w mniejszej placówce czy w dużej sieci, gdzie potrzeba więcej czasu na zebranie próbek z licznych przychodni w mieście lub nawet w województwie. A nie jest przecież tajemnicą, że na niektóre parametry wpływa transport i przechowywanie próbek. Zwożenie ich z odległych stron w jedno miejsce, by zaoszczędzić na odczynnikach, odbija się więc na wiarygodności wyników. Można szczegółowo wytłumaczyć pacjentowi, jak ma zebrać poranny mocz, ale przecież i tak nie będzie miał wpływu na ostateczną porę wykonania analizy ani na to, czy jego próbka nie zostanie przewieziona na drugi koniec Polski.
W każdym laboratorium powinna rano odbywać się kontrola aparatury w celu sprawdzenia na wzorcowym materiale, czy wszystkie parametry będą oznaczane prawidłowo. Nie wszyscy jednak są tak pilni. Ale czy przy większym zaangażowaniu lekarzy lecznictwa otwartego, którzy dość rzadko weryfikują jakość badań laboratoryjnych, łatwiej byłoby wyśledzić oszustów? Można przecież spotkać się z zarzutem, że skierowań na tego rodzaju testy i tak wydaje się za dużo. To już kwestia zawodowej etyki medyków, choć w dzisiejszych czasach, gdy wzorem Stanów Zjednoczonych prawnicy uwieszeni są na klamkach gabinetów lekarskich, podkładka w postaci zleconych badań może być bezcenna na wypadek skarg pacjentów lub procesu sądowego.
Lekarze toną w papierach, chorzy tracą czas w kolejkach, a i tak mało kto się zastanawia, czy diagnostyka zawsze ma sens. Wątpliwość ta dotyczy również radiologii, bo według specjalistów tej dziedziny kilkanaście procent skierowań jest wydawanych na wyrost. A w wielu wypadkach zlecający zdjęcie lub tomografię lekarze nie myślą o gradacji ryzyka. Jeżeli jest podejrzenie torbieli nerki, po co od razu wykonywać TK, skoro wartościową metodą jest USG. Jeśli wstępne rozpoznanie dotyczy guza mózgu, nie trzeba zaczynać diagnostyki od zdjęcia RTG. Nie w każdym przypadku zwapnienia w płucach należy chorego kierować na tomografię. Inną zmorą jest zdawkowość skierowań, ponieważ ich autorzy zapominają sprecyzować nawet to, co dolega pacjentowi. Efektem jest np. obserwacja głowy, stawu bez wskazówek, które pomogłyby technicznie zaplanować badanie lub wpłynąć na ostateczny opis. Za konsekwencje znów płacą chorzy, bo albo długo czekają na wynik, albo muszą wrócić na powtórkę badania.
Czy wszystkie te problemy rozwiąże wyczekiwana w medycynie sztuczna inteligencja? Niewykluczone, gdyż nie będzie kierować się pobudkami, które niestety można przypisać ludziom. Dobrze odegra swoją rolę jednak tylko pod warunkiem, że nikt z inteligencją „analogową” nie wpadnie na pomysł, by odciąć ją od zasilania. Celowo. Aby wszystko zostało po staremu.