14 grudnia 2003

Sagi rodzinne: Anteccy – Zarembowie

Dawno temu w Warszawie

Kiedy prof. Jacek Zaremba przychodził na świat w 1936 roku, poród kleszczowy przebiegł pomyślnie pod fachowym okiem jego pradziadka Teodora Prostwiłł-Boryssowicza, znanego warszawskiego ginekologa. Pradziadek nie żył już co prawda od 20 lat, ale portret wciąż wisiał na honorowym miejscu w klinice przy Marszałkowskiej pod 45., której był założycielem. Jednak przyszły neurolog i genetyk długo nie zamierzał pójść w ślady swoich lekarskich przodków. Marzył o archeologii. Ale gdzieś w okolicach matury geny dały o sobie znać. –Tradycja rodzinna przeważyła – przyznaje prof. Zaremba. Było nie było, stało za nim pięć pokoleń lekarzy.

Wacław Zaremba
Pierwszy jest ojciec – Wacław Zaremba. Najwcześniejsze wspomnienie o ojcu: – Miałem 3 lata, kiedy w listopadzie 1939 roku wrócił z wojny. Pamiętam, jak stanął w drzwiach, przepasany zrolowanym, brązowym kocem w kratkę. Paradoksalnie, uratował go Niemiec. Dostał się do niewoli niemieckiej pod Jarosławiem 16 września, na dzień przed wkroczeniem Rosjan. Był szefem sanitarnym brygady górskiej gen. Schillinga, lekarzem w stopniu majora. Niemiecki dowódca powiedział lekarzom: wypiszcie sobie zaświadczenia o chorobie – i odesłał ich do domu. Gdyby nie to, ojciec trafiłby niewątpliwie do Katynia i został zamordowany, tak jak jego brat Mieczysław, też major, i wielu najbliższych kolegów. Inni bracia ojca mieli mniej szczęścia do Niemców. Jan został wywieziony po powstaniu i zamordowany nie wiadomo gdzie. Witolda wysłali do Oświęcimia. Siostra z żoną uwolniły go za łapówkę, ale po pobycie w obozie nie wrócił już do zdrowia i wkrótce po wojnie zmarł.
Z powrotem ojca z kampanii wrześniowej wiąże się jeszcze jedno wydarzenie, zgoła innej natury. Otóż niemiecki oficer, który zapewne uratował mu życie, zaproponował, żeby sobie wybrał ordynansa na drogę. Ojciec wybrał takiego, któremu, jak mówił, dobrze patrzyło z oczu. Ten człowiek pojawił się potem u nas na Żurawiej. Chciałby się zrewanżować, tłumaczył ojcu. Jego specjalnością jest mokra robota i gdyby tak pan doktor kiedyś potrzebował…
Kampania wrześniowa była dla Wacława Zaremby drugą wojną. W 1920 roku poszedł na ochotnika bić się z bolszewikami w szeregach 2. pułku ułanów grochowskich im. gen. Dwernickiego. Po wojnie, skończywszy medycynę na Uniwersytecie Warszawskim, postanowił zostać lekarzem wojskowym. Pracował w Departamencie Służby Zdrowia Ministerstwa Spraw Wojskowych, a w 1937 roku został ordynatorem w Szpitalu Okręgowym. W 1925 roku ożenił się z Aliną Antecką, córką, wnuczką i prawnuczką lekarzy.

Anteccy
Stanisław Antecki, ojciec Aliny, był wziętym ginekologiem, współwłaścicielem „Omegi” w Alejach Jerozolimskich, wówczas kliniki ginekologicznej. Duże dochody przynosiła mu praktyka prywatna. Przez wiele lat pracował jednak w Miejskim Przytułku Położniczym przy ul. Targowej – pasję społecznikowską odziedziczył po ojcu Antonim. Trudno natomiast dociec, po kim odziedziczył skłonność do hazardu; faktem jest, że lubił karty i wyścigi konne. Zmarł na zawał w wieku 56 lat.
Antoni Antecki, ojciec Stanisława, osierocił żonę z pięciorgiem dzieci, mając 49 lat. Przez 20 lat bez mała był bezpłatnym ordynatorem w Szpitalu Dzieciątka Jezus. Równocześnie, z ramienia Towarzystwa Dobroczynności, sprawował funkcję lekarza Zakładu Ochrony Chłopców, co – jak można przypuszczać – również nie stanowiło dobrego źródła dochodów. Rodzinę utrzymywał z praktyki prywatnej. Synowi bez wątpienia powiodło się lepiej.

Ucieczka z Warszawy
– Pamiętam wybuch powstania – wspomina prof. Zaremba. – Byłem wtedy na letnisku w Zalesiu Dolnym. Koło naszego domu przebiegł nastolatek z opaską na ramieniu. Odwrócił się i uśmiechnął do nas. Pamiętam zrzuty z amerykańskich samolotów – na białych spadochronach, a niektóre na czerwonych. I niebo nad Warszawą – całe czerwone od łun pożarów. A tam był mój ojciec i mój brat Janusz. Ojciec podczas okupacji i powstania pracował w Szpitalu Maltańskim przy Senatorskiej 40 jako ordynator jednego z oddziałów wewnętrznych. Janusz, starszy ode mnie o 10 lat, wówczas 18-latek, był podczas powstania sanitariuszem w tymże szpitalu. Obaj należeli do AK.
Podczas okupacji Wacław Zaremba został desygnowany przez Armię Krajową na powojennego komisarza szpitali poniemieckich na terenie Warszawy. Plany tej organizacji były, jak widać, dalekosiężne. Po ewakuacji szpitala ojciec z synem przedostali się do Zalesia i rozpoczęła się tułaczka rodziny. Najpierw pieszo do Milanówka, potem pociągiem towarowym do Skarżyska. Stamtąd kilka dni pociągiem w okolice Krakowa. Celem była wieś Łączany, gdzie mieli znajomych. Spędzili tam pół roku. – Mieszkaliśmy w domku państwa Czechowiczów tuż nad Wisłą. Ojciec pracował w ośrodku zdrowia, a ja napawałem się wiejską egzotyką, do tej pory zupełnie mi obcą, włócząc się po całych dniach z bandą tutejszych chłopaków. Nasze zabawy niewypałami przyprawiają mnie teraz o dreszcz przerażenia – aż dziw, że przeżyliśmy. W szkole spędziłem jeden dzień. We wspólnej sali nauczyciel równocześnie prowadził lekcje ze wszystkimi klasami. Wróciłem tak zawszony, że matka stwierdziła: więcej tam nie pójdziesz. Jakiż ja byłem zachwycony!
Kiedy zbliżył się front, Niemcy ustawili w oknie naszego pokoiku u Czechowiczów karabin maszynowy i strzelali do Rosjan przez Wisłę. I znowu trzeba było uciekać.
– W śniegu po kolana uciekaliśmy całą gromadą do sąsiedniej wioski Tłuczań. Potem spaliśmy pokotem w stodole na słomie. Wczesnym rankiem do stodoły zajrzał oficer niemiecki. Miał nietypową propozycję: może kupilibyście konia za pół litra? Ojciec był ułanem, nie mógł nie zareagować. I tak staliśmy się właścicielami konia. Na jeden dzień. Bo następnego dnia ten sam człowiek, tylko już w mundurze czerwonoarmisty, najzwyczajniej swojego konia odebrał.
Muszę przyznać, że z satysfakcją patrzyłem na Niemców w rozsypce. Poowijani w białe prześcieradła, żeby zamaskować się na śniegu, wyglądali jak Napoleończycy wracający spod Moskwy. A ja wciąż miałem w uszach ich zwycięskie heilie-heila rozbrzmiewające podczas defilady w Alejach Ujazdowskich po kapitulacji Warszawy.
W kwietniu 1945 roku odpływaliśmy z Łączan galerą do Krakowa. Żegnała nas orkiestra strażacka. Pokochałem to miejsce i ludzi, nie chciało mi się stamtąd odjeżdżać. Z Krakowa podróżowaliśmy kilka dni do Łodzi i Kutna, a potem do domu dziadków w Chodczu koło Włocławka
.

Prostwiłł-Boryssowiczowie
Dom nad jeziorem w Chodczu z 45 hektarami ziemi zakupił w 1888 roku Teodor Prostwiłł-Boryssowicz, drugi pradziadek prof. Zaremby. Zofia z Boryssowiczów Stanisławowa Antecka była babką profesora.
Prostwiłł-Boryssowiczowie pochodzili ze starej, zamożnej szlachty. Po rozbiorze Polski, nie chcąc składać przysięgi na wierność carycy Katarzynie, dziad Teodora osiadł na Wileńszczyźnie. – Jego ojciec Stefan był sędzią ziemskim – opowiada prof. Zaremba. – Skonfliktowany z sąsiadami, udał się na pielgrzymkę do Ziemi Świętej, potem do Włoch, gdzie wstąpił do Zakonu Zmartwychwstańców. Po śmierci Stefana zakon przysłał rodzinie pamiątkę po nim – krzyż z relikwią z krzyża Jezusowego. Z kolei dziad Teodora, też Stefan, porwał pannę, której ręki mu odmówiono, i w klasztorze, gdzie ukryli ją rodzice, pod szablami, kazał sobie udzielić ślubu.
Teodor, uczestnik powstania styczniowego, trafia na półtora roku do więzienia, potem na 4 lata na Syberię. Zwolniony za sprawą amnestii, nie może wrócić na Litwę. Przyjeżdża do Warszawy i kończy medycynę. Wybiera ginekologię, wówczas dopiero wyodrębniającą się z chirurgii. Szybko zdobywa rozgłos jako znakomity chirurgginekolog. W Warszawie nie było jeszcze wtedy nowoczesnego zakładu ginekologicznego. Razem z kolegami po fachu postanawia go więc utworzyć. W 1890 roku otwierają pierwszą w mieście klinikę – najpierw przy ul. Hortensji, potem Marszałkowskiej 45. Jest tam sala operacyjna, pracownia mikroskopowa i ambulatorium, są sale chorych. W tych warunkach talent operatorski Teodora Boryssowicza rozkwita. Wprowadza nowe metody operacyjne, modyfikuje stare, doskonali instrumentarium. Jako renomowany lekarz z szeroką praktyką prywatną ma bardzo wysokie dochody. Wspiera materialnie zięcia Stanisława Anteckiego, gdy ten chce zainwestować w „Omegę”, kupuje kamienice i place w Warszawie, a także posiadłość w Chodczu.

Romanowski – Karawaj
– Mój pradziadek nie zainteresował się Chodczem z przypadku – wyjaśnia prof. Zaremba. – Jego teść Alfons Romanowski był tam lekarzem okręgowym i miejskim.
Podobnie jak zięć, teść był powstańcem z 1863 roku i zesłańcem. Co do innych faktów z życiorysu obaj panowie różnili się diametralnie. Romanowski równocześnie z medycyną studiował na Uniwersytecie Moskiewskim rolnictwo. Kiedy zięć kupił posiadłość w Chodczu, z zamiłowaniem i znawstwem pielęgnował okazały ogród. Jego wielką pasją była też astronomia. – Uchodził w rodzinie za oryginała – dodaje profesor. – Był introwertykiem, nie przywiązywał wagi do dóbr materialnych.
Kontemplacyjne usposobienie i liczne pasje umożliwiły zapewne Alfonsowi Romanowskiemu utrzymanie świetnej kondycji psychofizycznej do końca długiego życia. Zmarł w Chodczu w wieku 95 lat.
Poczet lekarskich antenatów prof. Zaremby zamyka teść Alfonsa Romanowskiego Longin Karawaj. Studia lekarskie skończył w Wilnie. Był lekarzem powiatowym w kolejnych miastach guberni witebskiej, w której się urodził. Pnąc się po szczeblach hierarchii urzędniczej, dosłużył się szlachectwa i tytułu nadwornego radcy. Romanowskiego poślubiła jego córka Felicja. – To ostatni przodek będący lekarzem, o którym mi wiadomo – mówi prof. Zaremba.

Po wojnie
– Podczas okupacji posiadłość w Chodczu zajęli Niemcy – opowiada profesor. – Zapytali listownie, czy by im nasza rodzina nie sprzedała majątku. Zająwszy go, uznali najwyraźniej, że to niezupełnie w porządku. Nie doczekali się odpowiedzi. W kwietniu 1945 roku dom w Chodczu zastaliśmy rozkradziony, do oficyny wprowadzili się Polacy. Jednak na strychu, w dwóch wielkich skrzyniach, odnalazły się pamiątki rodzinne, starannie zapakowane przez Niemców do skrzyń. Nie zginęły nawet pierwsze wydania dzieł Chopina. Potem w okolicznych domach odnajdywały się nasze meble. Mieszkaliśmy tam dwa lata.
Ojciec wrócił do Warszawy pierwszy, bo otrzymał powołanie do wojska. Mianowano go wkrótce komendantem Szpitala Okręgowego przy Nowowiejskiej, potem Szpitala MON. W 1951 roku został z wojska zwolniony. Rok temu zajrzałem do jego akt w rembertowskim archiwum. Znalazłem opinię wystawioną 10 listopada 1950 roku: mętny politycznie, członek AK i mikołajczykowskiego PSL-u, brat – ksiądz reakcjonista. Podpisał to Rosjanin, płk Paweł Karalew, oraz gen. dyw. Piotr Jaroszewicz, wówczas wiceminister Obrony Narodowej i Główny Kwatermistrz WP.
Dr Wacław Zaremba pracował później w Zakładach Radiowych im. Kasprzaka. Utworzył tam poliklinikę i kierował nią do emerytury. Zmarł w 1972 roku. Miał 76 lat.

Od neurologii do genetyki
Po studiach w warszawskiej Akademii Jacek Zaremba wybrał neurologię, choć chciał być ginekologiem położnikiem. – Wtedy na dwa lata brali do wojska – wyjaśnia profesor. – A neurologia była deficytową dyscypliną. Liczyłem, że dzięki niej się wybronię.
Ale się przeliczył. Żadne odwołania nie pomogły, swoje dwa lata odsłużył w Wojskowej Akademii Technicznej na Bemowie. Przydział do służby w Warszawie zawdzięczał córce Ani, która właśnie przyszła na świat.
– Praktyka w charakterze lekarza ogólnego wiele mi dała –
uważa dziś profesor. – Kiedy u zastępcy komendanta rozpoznałem krwotok podpajęczynówkowy, a jego odesłali ze szpitala, ignorując moje rozpoznanie, i następnego dnia zmarł, moje notowania znacznie wzrosły. Chcieli mnie zatrzymać w wojsku, ale wróciłem do prof. Ignacego Walda, ordynatora w Szpitalu Psychiatrycznym w Tworkach, który zatrudnił mnie tuż po studiach. Pracując w wojsku, robiłem u niego specjalizację z neurologii.
W gabinecie prof. Jacka Zaremby wiszą portrety trzech wybitnych lekarzy: Ignacego Walda, Barry`ego Richardsa i Lionela Penrose`a – To są panowie, którym najwięcej zawdzięczam – przyznaje profesor. –Wald zaraził się genetyką od Penrose`a. Po powrocie z Anglii zachęcił także mnie do zajęcia się tą dyscypliną.
Pracę w poradni i pracowni genetycznej, z czasem przeistoczonej w Zakład Genetyki Instytutu Psychiatrii i Neurologii, którym to Zakładem prof. Zaremba dziś kieruje, rozpoczyna w 1963 roku. Zbierając materiały do rozprawy doktorskiej, jeździ po zakładach pomocy społecznej w Polsce i bada dzieci upośledzone umysłowo. Kiedy wyjeżdża do Anglii na zaproszenie matki chrzestnej, odwiedza w Londynie prof. Penrose`a. Poznaje też dr. Richardsa, który obiecuje mu pracę w przyszłości. W 1966 roku jest stypendystą Mental Health Research Foundation. Przez 9 miesięcy pracuje pod kierunkiem dr. Richardsa w szpitalu dla upośledzonych w Caterham w Surrey. W następnych latach wielokrotnie wyjeżdża służbowo do Anglii i Holandii. Ukazuje się tam wiele jego ważnych publikacji.
Pierwsze badania prenatalne w Polsce rozpoczęto przed 28 laty z inicjatywy prof. prof. Walda i Zaremby. Obecnie w Zakładzie Genetyki IPiN wykonuje się ich najwięcej w Polsce (około 1000 w 2002 roku).
Prof. Zaremba był jednym z wiceprzewodniczących Komitetu Bioetycznego UNESCO, przewodniczył Polskiemu Towarzystwu Genetycznemu (obecnie jest wiceprzewodniczącym ) oraz Radzie Naukowej IPiN (obecnie wiceprzewodniczący). Udziela się też w Polskiej Akademii Nauk, w Komitetach: Nauk Neurologicznych i Genetyki Człowieka oraz Patologii Molekularnej.

Najbliżsi
W 1959 roku, tuż przed dyplomem, Jacek Zaremba ożenił się z koleżanką ze studiów, Barbarą Żemantowską. Żona jest anestezjologiem. Poznali się 6 lat wcześniej, na pierwszym roku studiów. – Z przyjemnością zauważyłem, że piękna blondynka z Liceum Słowackiego, która już wcześniej wpadła mi w oko, jest w mojej grupie. A na roku było 600 osób!
Ich córka Anna – jedynaczka – przeciwstawiła się tradycji rodzinnej. Została anglistką. Ma męża inżyniera i dwoje dzieci : 16-letnią Emilkę i 12-letniego Stefana. Może któremuś z nich udzieli się bakcyl pokoleniowy?
Brat profesora Janusz, który był sanitariuszem w Powstaniu Warszawskim, jest również lekarzem – anatomopatologiem. Przed przejściem na emeryturę kierował Zakładem Anatomii Patologicznej w Szpitalu Kolejowym w Międzylesiu. Ma żonę, farmaceutkę, i syna, lekarza weterynarii. – Mój brat to bardzo mądry człowiek, doskonale wykształcony – mówi profesor. – Zawsze powtarzam, że to on powinien być profesorem, nie ja. Interesuje się historią, zwłaszcza dziejami Hiszpanii. Jest poliglotą, zna świetnie kilka języków. I zamiłowanym ornitologiem. Mnie też zaraził tą swoją pasją. Ubiegłej zimy rozsypaliśmy w ogrodzie ponad 200 kilo ziarna słonecznikowego. Przychodzą wróble, sikorki, dzwońce, dzięcioły, nawet grubodzioby przylatywały. Naliczyłem ich 12, a to są rzadkie ptaki Kiedy je zobaczyłem po raz pierwszy, zaraz złapałem za telefon i mówię bratu: są grubodzioby. A on: to ja jadę. I przyjechał z Woli na Mokotów taksówką, na łeb, na szyję. Miał szczęście, były jeszcze.

Ewa Dobrowolska

Autorka wykorzystała w tekście informacje zawarte w „Słowniku lekarzy polskich XIX wieku” autorstwa dr. Piotra Szarejki.

Archiwum