7 lipca 2005

Pożegnanie z Afryką

sierpień 2004 r.
Jestem w Nairobi. Na lotnisku czeka na mnie koordynator – Szwedka od wielu lat mieszkająca w Kenii (miała wcześniej farmę) – oraz kierowca, którego pierwsze słowa po przywitaniu to pytanie, czy się boję. Z Nairobi do Kisumu leci ze mną inna koordynator, zakaźnik ze Sztokholmu. Jutro trzeci dzień podróży.

25 VIII
Spałem jak zabity jedenaście godzin. Pierwszy dzień w akcji. 44 pacjentów. Wszystkie moje dotychczasowe doświadczenia medyczne to nic w porównaniu z tym, co dziś przeżyłem. Tylu ciężko chorych dzieci nie widziałem przez całe życie. Malaria, zapalenie płuc, niedożywienie i niedokrwistość, świerzb, zapalenie stawów. Wszystkie te dzieci – w Szwecji leżałyby w szpitalu, część na intensywnej terapii. A ja odsyłam je do domu. Ale najpierw spoglądam na Joshuę, który co jakiś czas – jakby od niechcenia – koryguje moje błędy diagnostyczne i lecznicze. Mniej jest dorosłych: biegunka, elefantiasis, podejrzenia AIDS…
Ci, którzy wcześniej byli w Afryce, powtarzali, że tubylcy – nawet jako pacjenci – są otwarci, wdzięczni i pogodni. Ale ja odniosłem inne wrażenie. Nie proszą o jakiekolwiek wyjaśnienia – płacą, biorą lekarstwo od Rose, która nam pomaga, i idą sobie. Trochę mnie denerwuje to, że nie rozumiem ani słowa z dialektu, jakim porozumiewa się z nimi Joshua.
Miałem dziś zaszczyt poznać pracownika nazywanego tu Medical Super Intendent, który przez 15 minut opowiadał tylko o wzrastającym odsetku zaszczepionych dzieci, pomijając dyskretnie problemy. Traktowanie czarnych jako gorszych wynika – jak sądzę – z tego, że trudno przecież znieść myśl, że równy nam człowiek może żyć w takiej nędzy i w takim cierpieniu.

27 VIII
Kolejna wioska – 37 km po wyboistej drodze, ale dziś mam do dyspozycji metalowy kontener. Podobne przypadki jak wczoraj. Pod koniec przywieziono na rowerze umierającą dziewczynę, w głębokim szoku, bez wyczuwalnego tętna. Na szczęście udało nam się dowieźć ją do szpitala. Zobaczyłem rząd niskich budynków, przypominających chlewnie, pokrytych eternitem, wśród których pasły się kozy. Brud, bałagan, odrapane ściany, połamane meble, tłok, mało personelu, woda w plastikowych kanistrach. Pół godziny oczekiwania i sami zawozimy ją na oddział. Joshua prosi mnie, abym dał rodzinie pieniądze na lekarstwa, bo inaczej ich nie dostanie. Oprowadza mnie po szpitalu – żaden z pacjentów nie może stać o własnych siłach. Na pediatrii dziecko umiera na malarię, choć mają tu całkiem dobrze wyposażone laboratorium (akcja „Lekarze bez granic”). Obejrzałem pod mikroskopem rozmaz krwi z mnóstwem zarodków malarii. Obawiam się, że uczestniczę w turystyce medycznej. Przyjechać, popatrzeć na egzotyczną chorobę, wyżyć się diagnostycznie i leczniczo, małe safari i do domu. Jednak gdyby nie ta „turystyka”, nie byłoby pieniędzy na opiekę i leki, a w Kenii więcej ludzi umiera z nędzy niż z powodu AIDS i malarii razem wziętych. Z gazet: Rozprzestrzenianiu się HIV sprzyja zwyczaj dziedziczenia wdowy przez braci męża, a ona stanowi źródło zagrożenia dla jego rodziny.

29 VIII
Niedziela. Na pięknym wzgórzu, z widokiem na zatokę, katedra – w kształcie rotundy, z ażurowymi ścianami i spadzistym drewnianym dachem. W ciągu dwóch godzin zrozumiałem tylko jedno słowo, ale śpiewy, tańce, a czasem wysokie krzyki kobiet robiły niesamowite wrażenie. Kościół wypełniony po brzegi, ale tu też bieda. Kropidło z kolorowej miotełki do kurzu, zanurzane w plastikowym wiaderku owiniętym srebrną folią, ale tak pięknej liturgii jeszcze nie widziałem. Od wczorajszego ranka wydziera się przez megafon jakiś kaznodzieja, chwilami wpada w trans, staje się agresywny jak polityk podburzający ludność do wyrzynania białych, jedynie refren Alleluja przypomina, że to kazanie.

30 VIII
Dziś przyjmowałem w lepiance – budynku szkoły. Obok dzieci pisały w skupieniu jakiś egzamin. Mnóstwo pacjentów ze świerzbem – już mnie swędzi.
W naszym suzuki zepsuły się hamulce. Warsztat to budka z daszkiem, przy małej ulicy. Jeden z leżących przy drodze chłopaków zabrał się do dzieła. Obserwowałem z niepokojem, jak mechanik spawał coś w podwoziu innego samochodu, uniesionego tylko na jednym cienkim lewarku, ustawionym bezpośrednio na ziemi. Oczywiście, nie miał ani okularów, ani rękawic. Jego kolega, właśnie w tym samochodzie, czytał gazetę.
Dużo pisze się o wszechobecnej korupcji wśród polityków, policjantów. Szwedów, którzy tu wcześniej pracowali,
raziły drobne oszustwa, dlatego uprzedzali mnie, żebym nie ufał nikomu w sprawie rachunków. Dla mnie, wychowanego w socjalistyczno-korupcyjnej Polsce, to po prostu jeszcze jeden sposób na przeżycie w biednym kraju.
Już drugi dzień nie ma wody w kranie, więc myję się, polewając wodą z butelki.
Wreszcie prawdziwa prymitywna Afryka.

1 X
Jutro ostatni poranek w Kenii. Nie muszę patrzeć na zegarek, żeby wiedzieć, która godzina. Obudzi mnie muezin – 5.30, potem zaczną śpiewać ptaki – 6.00. O 6.15 biją dzwony w katedrze, a o 6.30 na werandzie budzą się wielkie jak bombowce chrząszcze i wtedy trzeba już wstawać. Tak więc jutro – pożegnanie z Afryką. Może nie na zawsze. Ü


Piotr KOZŁOWSKI
Autor jest absolwentem II Wydziału Lekarskiego AM w Warszawie (1988-1994). Staż podyplomowy odbył w Szpitalu MSWiA w Warszawie. W latach 1996-2000 był zatrudniony na Wydziale Chorób Wewnętrznych Instytutu Hematologii i Transfuzjologii w Warszawie. Od 2001 r. pracuje w przychodni ogólnej w Askersund (Szwecja). W 2004 r. przez półtora miesiąca był w Kenii lekarzem-wolontariuszem.

Archiwum