7 maja 2020

Mroczna aura epidemii

Paweł Walewski

Nikt już nie ma wątpliwości, że epidemie chorób zakaźnych są jak klęski żywiołowe i wojny. Czy można się zatem na nie przygotować?

Koronawirus SARS-CoV-2, który od początku tego roku daje się mocno we znaki, kiedyś wyginie. Czy wtedy beztrosko wrócimy do dawnego życia, czy zaczniemy inaczej kształtować przyszłość, by nowy bakcyl nie zaskoczył nas tak jak ten? Zarazki mają przecież to do siebie, że nie dają o sobie zapomnieć. Nawet gdy człowiekowi udaje się je pokonać, żyją przyczajone i wracają w innym przebraniu.

Zaledwie dwa lata temu, gdy Światowa Organizacja Zdrowia wpisała na listę największych zagrożeń dla zdrowia publicznego tajemniczą zakaźną chorobę X, opinie o nieuchronnej pandemii były przeważnie lekceważące. W XXI w. istnieje wiele sposobów, by pokonać zarazki, więc żadne plagi nam niestraszne. Z takim przekonaniem współczesny człowiek żyje od dawna. W Polsce chyba tylko lekarze chorób zakaźnych przestrzegali przed mogącą nadejść apokalipsą, ale oni na co dzień widzieli, że państwo i decydenci odpowiedzialni za poziom przygotowania ochrony zdrowia coraz mniej uwagi poświęcają ich specjalności. Komu potrzebnej, prawda?

Opinia publiczna miała wiele pretensji do WHO i mediów za podsycanie paniki w 2009 r., kiedy świat żył w lęku przed świńską odmianą grypy, a władze Światowej Organizacji Zdrowia namawiały rządy państw do zakupu dodatkowych szczepionek (przed czym broniła się Polska, wychodząc z założenia, że to wydatek niepotrzebny). Niektórzy dopatrywali się nawet kulis pandemii grypy A/H1N1 w pajęczynie interesów finansowych pod przykrywką właśnie WHO i jej skorumpowanych urzędników, zwanych złośliwie medokratami. W 2014 r. był wybuch eboli – ale daleko, w Afryce. Choć w szpitalach zakaźnych zaczęto wtedy robić zapasy, większość podeszła do niej tak jak wcześniej do SARS i MERS, które nie zrobiły w Polsce na nikim większego wrażenia.

Wkroczyliśmy więc w 2020 r. bez strachu i z przekonaniem, że to, co dzieje się w Chinach, nie może zdarzyć się w Europie. Choć łatwo było przewidzieć, że zarazek, który nie uśmierca zbyt wielu ludzi, ale szybko się rozprzestrzenia, wywoła wstrząs krajowego systemu ochrony zdrowia, który nie będzie w stanie zapewnić pomocy wszystkim ciężko i średnio chorym.

W przypadku żadnej epidemii nie wiadomo, który kraj będzie pierwszą ofiarą. Tym razem w Europie były to Włochy. Gdyby była to Polska, nie mielibyśmy trzech tygodni na przygotowania, żeby to, co potrzebne, mieć pod ręką i przeorganizować pracę oddziałów, od których na co dzień wymagano wyłącznie wykonania kontraktu. Polskie szpitale, nawet mając ten czas podarowany, i tak okazały się marnie przystosowane do sprostania potrzebom pacjentów z chorobą zakaźną. A przecież Ministerstwo Zdrowia powinno pierwsze wiedzieć, że brakuje większych szpitali zakaźnych z oddziałami intensywnej terapii, izolatek, nie mówiąc o środkach ochrony osobistej. Deficyt kadry to już akurat dobrze znany problem, ale niedobór lekarzy i pielęgniarek na oddziałach zakaźnych dopiero teraz został uwypuklony, bo decydenci przypomnieli sobie, że taka specjalizacja w ogóle istnieje. Nie wróży to dobrze na przyszłość, bo pokazuje zapaść, z jakiej nie uda się wyjść w krótkim czasie, tym bardziej w okresie przewidywanego kryzysu gospodarczego.

Świadomość, że w nierównej koegzystencji z patogenami nie powinniśmy czuć się bezpiecznie, już mamy. Jednak zmusić rządzących do perspektywicznego myślenia, by zapobiec kolejnym katastrofom, niestety nie będzie łatwo. Politycy będą teraz zajęci doraźnym wyciąganiem Polski z zapaści, bo chociaż na horyzoncie może już majaczyć nowa epidemia, jej skutki za dziesięć lat spadną na ich następców. A że przy okazji na ich własne dzieci i wnuki, jakie to ma przy urnach wyborczych znaczenie? 

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum