27 marca 2023

Asklepios nie był rzemieślnikiem

Próżno oczekiwać od medycyny odpowiedzi na pytanie, czy jeszcze potrzebuje humanistów. Od lekarzy nikt tego nie wymaga, choć leży to w ich interesie. Tylko, czy zdają sobie z tego sprawę?

autor PAWEŁ WALEWSKI, jest publicystą „Polityki”

Uczelnia medyczna – kiedyś akademia, dziś uniwersytet – jest szkołą zawodu. Wielokrotnie dawali nam to odczuć asystenci, gdy niezależnie od rocznika wykuwaliśmy na blachę podręczniki z anatomii, histologii czy interny. Rówieśnicy z innych szkół wyższych mieli więcej czasu na rozwijanie pasji. Chociaż studenci medycyny i teraz, i za moich lat też przecież chodzą do teatru, uprawiają sport i czytają książki (niekoniecznie po to, by zdać egzamin), przeważnie z przyjemności tych korzystają kosztem czasu na naukę, która na studiach lekarskich zachłannie ich przy sobie trzyma. Dopiero podczas studiów podyplomowych na Uniwersytecie Warszawskim, na Wydziale Dziennikarstwa, miałem okazję zrozumieć, co znaczy uczyć się do sprawdzianów inaczej niż w tradycyjnej szkole. Nikt nie wymagał recytowania z pamięci podręcznikowych akapitów, 20, 40 ani tym bardziej 80 stron. A gdy otrzymywaliśmy lekturę do przygotowania na egzamin, objętości ledwie rozdziału, dotyczącą kośćca ręki czy nogi (o, pardon, kończyny górnej i dolnej), z „Anatomii…” Bochenka, mieliśmy na to zadanie cały semestr, a nie trzy dni.

„Medycyna nie potrzebuje humanistów” – usłyszałem na egzaminie z mikrobiologii w Katowicach od doświadczonej szefowej katedry, której nie podobały się złotouste uniki od precyzji w odpowiedziach na zadawane przez nią pytania. Nie to rzecz jasna zadecydowało, że zmieniłem później zawód, ale zapamiętałem na zawsze, że wielu medykom wykształconym w Polsce sączy się w uczelniach takie właśnie prawdy objawione i, co gorsze, robi wszystko, aby medycynę traktowali jak rzemiosło. Poszerzanie horyzontów intelektualnych? Za to na tych studiach piątek się nie dostaje i znam długą listę argumentów przytaczanych przez tych, którym to wcale nie przeszkadza. Lekarz ma przecież umieć leczyć, diagnozować, różnicować, być sprawnym operatorem i oczytanym w nowościach specjalistą. Humanistyczne ciągoty zostawmy pięknoduchom, a gdy trzeba ratować czyjeś życie lub wyprowadzać z najcięższych opresji zdrowotnych, liczy się bardziej fachowa wiedza niż intelektualne cnoty. Prawda?

Niewielu będzie skłonnych zaprzeczyć, nie chcąc się narazić tuzom medycyny, dla których nic się nie liczy poza jak najlepszym przygotowaniem rzemieślników do zawodu. Wiele lat temu rozmawiałem jednak z prof. Tomaszem Pasierskim z Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, który w wywiadzie dla „Polityki” powiedział: „Medycyna jest czymś więcej niż nauka i technika, bo jest też realizacją bardzo konkretnej więzi międzyludzkiej. Potrafimy się zżyć z chorym, niejednokrotnie przechodzimy z nim przez chorobę, musimy więc mieć w sobie sporo empatii, by zrozumieć jego potrzeby i spełnić pokładane oczekiwania. Dlatego medycyna jest rodzajem sztuki, a nie zwyczajnym rzemiosłem. Zaangażowanie lekarza jest dużo głębsze, wymaga gotowości do otwarcia się na drugiego człowieka. Trzeba zdobyć się na takie współczucie, które pozwala nam wniknąć w świat chorego – i nie jest to wcale łatwe. Medycyna bez współczucia jest ułomna”.

Rozmowa odbyła się w 2007 r., a więc w czasach, kiedy nikt oficjalnie nie mówił jeszcze o wypaleniu zawodowym lekarzy. Czy jednak brak umiejętności radzenia sobie ze współczuciem, skoncentrowanie na rzemiośle, nie jest właśnie głównym powodem, że tylu z nich nie znajduje ujścia dla emocji w pozazawodowym życiu? Może do tego, by umieć przeżyć cierpienie innych, humory wymagających szefów, kontrole NFZ i kilkanaście dyżurów w miesiącu, potrzebna jest odskocznia? Polskich lekarzy podczas studiów nie uczy się korzystać z niej, nie daje wolnego czasu na inne zainteresowania. Jakby mieli pracować przy taśmie produkcyjnej, a nie musieli mierzyć się z odpowiedzialnością za drugiego człowieka.

Przeciążenie pracą, brak wypoczynku oraz umiejętności odreagowania stresu to wymieniane przez pełnomocników ds. zdrowia lekarzy (powołanych w okręgowych izbach na wniosek NRL) główne przyczyny problemów. „Umiemy dużo i coraz więcej, jeśli chodzi o nasz fach. Jeździmy na szkolenia, uczestniczymy w kursach. Jednak bardzo mało czasu pozostaje na realizację hobby, uprawianie sportu, podróżowanie. A przecież aktywności te stanowią wentyl bezpieczeństwa w przeciwdziałaniu stresowi. Przekładają się wprost na naszą wydolność, zarówno w pracy zawodowej, jak i relacjach społecznych. Bez nich trudno utrzymać zdrowy balans” – napisała niedawno dr Dorota Rzepniewska, pełnomocnik do spraw zdrowia lekarzy ze Śląskiej Izby Lekarskiej, w samorządowym periodyku „Pro Medico”. Jeszcze przed paru laty zgłaszali się do niej przeważnie uzależnieni, obecnie przybywa lekarzy-pacjentów z zaburzeniami lękowymi i psychosomatycznymi. Nieuświadomiony brak równowagi wynika z kształcenia skoncentrowanego na zawodowych obowiązkach czy własnego wyboru i nieodczuwania takich potrzeb?

Wyobrażam sobie, jaką wściekłość musi wywoływać oczekiwanie wyrażane przez niepoprawnych idealistów, że medyk poza pracą będzie gotów poszerzać swoje intelektualne horyzonty. Jeszcze jeden obowiązek dodany do doskonalenia zawodowego? Gdy w ostatnich dniach kierownictwo Centrum Medycznego Kształcenia Podyplomowego pobłogosławiło zamysł skracania staży po-dyplomowych, władze samorządu lekarskiego wytknęły mu drogę na skróty w dążeniu do przyspieszonego zwiększenia liczby specjalistów. Trudno nie zauważyć, że wygląda to na łatanie dziur w systemie, choć przysłuchując się dyskusjom, można wypunktować i zalety, i wady reformy kształcenia specjalizacyjnego. Co do włączenia zielonego światła dla wyższych szkół zawodowych, by zaczęły kształcić przyszłe kadry medyczne, można ironicznie stwierdzić, że wreszcie nauczanie medycyny w Polsce jak rzemiosła znajdzie dla siebie właściwe siedziby.

Szkoda tylko młodych lekarzy, bo niewielu będzie potrafiło tak gospodarować swoim wolnym czasem i obowiązkami, aby móc rozwijać zainteresowania pozamedyczne. „Zaborcze” studia, liczne egzaminy, a potem praca w trudnych warunkach ciągłego dyżurowania zabijają ciekawość świata i będą tylko powiększały szeregi wypalonych zawodowo. A to panów ministrów nie powinno cieszyć, jeśli chcą przysłużyć się zwiększeniu liczebności tej grupy zawodowej. Mnożenie wydziałów lekarskich (poza zwiększeniem liczby studentów) nie oznacza jeszcze napływu lekarzy do polskiej ochrony zdrowia, a skrócenie okresu kształcenia nie jest gwarantem, że się w niej zakotwiczą na dłużej.

Presja czasu i przeciążenie obowiązkami nie znajduje przeciwwagi w tym, czego mogłaby dostarczać lekarzom literatura albo kino, gdyby tylko mieli dla nich wolną głowę. Że dla chcącego nic trudnego? Nie wszystkim udaje się pogodzić jedno z drugim, zwłaszcza że nie w każdym przypadku naturalne zamiłowanie do sfer tak ulotnych jak sztuka wynosi się z rodzinnego domu. Na jakość pracy będzie to miało wpływ fatalny, jednak sygnałów zapowiadających katastrofę wcale nie pomogą wyłapać pacjenci. Trudny dostęp do świadczeń daje bowiem obu stronom fałszywe poczucie, że klasa lekarza i jego sposób kontaktu z chorym nie mają większego znaczenia. Skoro trzeba czekać na wizytę pół roku, nikt z niej nie zrezygnuje, choćby po drugiej stronie czekał ktoś, kogo nie stać na zwykłe „dzień dobry” i kto nie jest doktorem wielkiego formatu.

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum