28 maja 2024

„Czy jest na pokładzie lekarz?”

Zbliża się czas zasłużonych urlopów i wspaniałych podróży do najpiękniejszych miejsc świata, czyli perspektywa słodkiej nagrody za trud nierównej walki lekarzy z wciąż wadliwym systemem i pułapkami prawnymi zawodu. Czas wytchnienia od pracy, czas dla siebie i bliskich, czas, którego nie powinno nam nic zakłócać. Tylko, czy w zawodzie lekarza istnieje jakakolwiek nienaruszalna przestrzeń osobista?

 

tekst HANNA ODZIEMSKA, lekarz, menedżerka, kierowniczka medyczna w Enel Medzie

Czy lekarz jadący na wyczekiwany urlop może spokojnie wsiąść do samolotu i delektować się podróżą, bez obawy, że coś mu ją zaburzy? Podobno samolot to najbezpieczniejszy środek transportu. Dla lekarza, niestety, w samolocie jest miło tylko do momentu, kiedy z głośnika odezwie się głos kapitana z komunikatem: „Czy jest lekarz na pokładzie?”.

 

Kilka lat temu wracałam z południa Europy, lot trzy i pół godziny, polska załoga. Osiągnięcie pułapu 10 tys. m poszło bez problemów, zamówiłam pierogi i marzyła mi się drzemka po posiłku aż do Warszawy. Pierogi wkrótce pojawiły się na blacie przede mną, dymiące, okraszone smażoną cebulką, wprawiające w błogostan wyglądem i zapachem. Zanim jednak zdążyłam wziąć do ust pierwszy kęs, kapitan zapytał, czy na pokładzie jest lekarz.

 

Wstałam z miejsca, starając się zignorować burzliwą komunikację między moim mózgiem i żołądkiem, i zapytałam najbliżej stojącą stewardesę, w czym mogę pomóc. Okazało się, że jeden z pasażerów słabo się poczuł, młody chłopak, bez chorób przewlekłych, za to – jak twierdził – „wczoraj trochę przeholował z alkoholem”. Stewardesa pomogła mi przeprowadzić chłopaka do zaimprowizowanego ambulatorium przy kokpicie załogi, w miejscu, gdzie zwykle stewardesy siedzą podczas startu i lądowania. Druga stewardesa wyjęła ze schowka dwie pokaźne srebrzyste walizki ze sprzętem ratunkowym.

 

Walizki full wypas – glukometr, pulsoksymetr, stetoskop, ciśnieniomierz, staza, wenflony, leki w ampułkach i w tabletkach, defibrylator AED, płyny infuzyjne. Wszystko nówki sztuki nieśmigane. Stetoskop luzem, więc wstępne badanie fizykalne poszło gładko. Ciśnieniomierz to już wyższy lewel – pudełko tekturowe i części w zamkniętych foliowych torebkach, ale poradziłam sobie w miarę sprawnie z rozpakowaniem i montażem. Ciśnienie krwi 85/50 mm Hg, saturacja prawidłowa. Jesteśmy chwilowo sami, ja i pacjent, stewardesy poszły do swych zajęć na pokładzie.

 

Było coś oprócz alkoholu? Chcę panu pomóc, proszę powiedzieć.

 

Nie, tylko alkohol. Dużo alkoholu – przestraszone oczy chłopaka przekonują mnie, że coś było, ale się nie dowiem.

 

Postanawiam skorzystać z innych walizkowych dobrodziejstw. Glukometr, podobnie jak ciśnieniomierz, jest dziewiczo ofoliowany, tyle że otwarcie jego „pasa cnoty” w porównaniu z rozpakowaniem ciśnieniomierza to zadanie ponad moje wątłe siły. Nożyczek w zestawie brak, przecież to pokład samolotu. Na szczęście standard paznokci stewardesy jest przystosowany do takich mission impossible. Glikemia w normie. Pacjent był trochę odwodniony, ale na infuzję płynu nie zgadza się. Pozostaje nawodnienie doustne, które powoli daje skutek, bo stewardesa obficie dostarcza nam wodę, a nawet naturalny izotonik – słodką herbatę z cytryną, zaprawioną szczyptą soli. I tak sobie gawędzimy z pacjentem o urlopie, nawadniamy się, ciśnienie powoli wraca do normy, bladość pacjenta ustępuje miejsca lekkim rumieńcom. W zasadzie mogę się już zacząć cieszyć, że nie będę musiała się przekonywać, czy AED ma naładowaną baterię, i szukać stewardesy z paznokciami odpowiednimi do otwarcia foliowych opakowań elektrod. Stewardesa podsuwa mi do wypełnienia formularz udzielenia pomocy na pokładzie i miłosiernie proponuje herbatę na koszt przewoźnika oraz podgrzanie moich pierogów.

 

Kończę wypełniać dokumentację, chwytając od czasu do czasu po łyczku gorącej herbaty, kiedy tuż obok mojego stanowiska dzwoni pokładowy telefon, a moja przyboczna stewardesa odbiera i mówi: – Nieeee… No, nie wierzę…

 

A ja już wiem, że moje pierogi są skazane na powtórne wystygnięcie.

 

Pani doktor, bo jest taka sprawa… że jeszcze jedna pani zasłabła.

 

Idę z walizkami na drugi koniec samolotu, a tam młoda kobieta, też bez chorób przewlekłych, najwyraźniej z napadem tężyczki, bo cała drży, skarży się na parestezje, kołatanie serca i ucisk w gardle. Badanie idzie już sprawniej, bo ciśnieniomierz i glukometr są zdeflorowane, a ja cały czas trzymam kciuki za zachowanie dziewictwa przez AED. Ciśnienie jest lekko powyżej normy, glikemia i saturacja prawidłowa, pani najwyraźniej się zhiperwentylowała. Na szczęście papierowych torebek na pokładzie nie brakuje, więc używamy najbliższej. W walizce jest preparat musującego wapnia i magnezu, a co najważniejsze – królowa pomocy doraźnej, pani Hydroksyzyna. Trochę to wszystko trwa, ale oddychanie do torebki i przyjęcie koktajlu z wapnia, magnezu i hydroksyzyny sprawiają, że pacjentka przestaje drżeć, zaczyna się uśmiechać i prosi o herbatę z cytryną. Ja też proszę o herbatę, bo poprzednia, ledwie zaczęta, została koło kokpitu załogi. Znów łapię kilka łyków i wypełniam drugi formularz udzielenia pomocy.

 

Prawie kończę, kiedy stewardesa z pierwszego „ambulatorium”, pod opieką której zostawiłam pechowego imprezowicza, przychodzi z niewróżącą nic dobrego miną:

 

Pani doktor… ten pan znowu mówi, że źle się czuje…

 

Mój żołądek zaczyna agresywnie domagać się pierogów, próbuję mu wytłumaczyć, że i tak są już zimne i może lepiej zjemy w domu. Idę do pierwszego „ambulatorium” i, patrząc po drodze z tęsknotą w błękitne niebo i słońce za oknami samolotu, myślę: „Wypuśćcie mnie stąd, ja chcę już stąd wyjść!”.

 

Na szczęście okazuje się, że pierwszy pacjent tylko spanikował. Właściwie powtórne badanie go uzdrowiło, bez farmakologii. No cóż – „ręce, które leczą” – najtańsza terapia, bez kosztów i interakcji. Kończę wypełniać dokumentację, moi podniebni pacjenci wracają na swoje miejsca, trzecią herbatę wypijam już do dna. Stewardesa podaje mi podgrzane ponownie pierogi. Są nieco twardawe, ale i tak smakują wybornie, żołądek wreszcie jest zadowolony i nie nudzi irytującymi efektami akustycznymi. Na drzemkę już za późno, bo za kwadrans lądujemy w Warszawie.

 

Po lądowaniu wychodzi do mnie kapitan, dziękuje za pomoc.

 

Gdyby nie było na pokładzie lekarza, musiałbym lądować awaryjnie.

 

Mogę wystawić fakturę przewoźnikowi? Właściwie to pracowałam tu przez trzy godziny.

 

Kapitan jest zmieszany, nie wie, co powiedzieć, żegnamy się jednak serdecznie.

 

Faktura, którą wystawiłam liniom lotniczym następnego dnia, pozostała bez zapłaty. Usłyszałam, że nie ma regulacji w tej sprawie, a na całym świecie jest taka praktyka, że lekarz na pokładzie udziela pomocy bez gratyfikacji. Na pismo do Międzynarodowego Zrzeszenia Przewoźników Powietrznych IATA też nie doczekałam się odpowiedzi.

 

Cóż, pozostaje jak zwykle przyjąć swój los i życzyć wszystkim lekarzom spokojnych, nudnych lotów, ze zdrowymi, nienadużywającymi żadnych substancji urlopowiczami na pokładzie. Ciepłych posiłków i niezakłóconej poobiedniej drzemki. Udanych wakacji.

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum