29 maja 2015

Na marginesie

Ewa Gwiazdowicz-Włodarczyk
redaktor naczelna

W kwietniu w Senacie miała się odbyć debata liderów dwóch największych partii – PiS i PO, dotycząca problemów polskiej służby zdrowia. Tak zaplanował to sobie prezes Jarosław Kaczyński, który wyzwał na pojedynek premiera Donalda Tuska.
Pomysłu, polegającego na zmianie tematu w trwającej już kampanii wyborczej z problemów związanych z Ukrainą na problemy naszej ochrony zdrowia, nie udało się zrealizować. Bezpieczniejszym tematem dla rządzących jest bowiem ewentualne zagrożenie Polski napaścią wojsk rosyjskich – to lepiej podbija słupki popularności niż problematyka wewnętrzna. O debacie pisze w „Pulsie” wicemarszałek Stanisław Karczewski. Paweł Walewski rozważa natomiast, jaki w ogóle sens ma debatowanie o zdrowiu – polecam jego felieton.
Jeden z portali zacytował niedawno wiceministra zdrowia Igora Radziewicza-Winnickiego, który uznał działającą od dwóch lat Ustawę o refundacji leków, środków spożywczych specjalnego przeznaczenia żywieniowego oraz wyrobów medycznych za wielki sukces i „bardzo duży przełom w polskim systemie opieki zdrowotnej”. Powiedział też: „Znacznie zwiększył się dostęp pacjentów do leków i bardzo zmniejszyła się cena tych leków. Naprawdę to, co wydarzyło się przez dwa lata, jest imponujące”. Chyba niewiele osób podziela ten pogląd.
Ustawa refundacyjna miała sprawić m.in., że pacjenci będą mniej płacić za leki. Tak się nie stało. Restrykcyjne przepisy spowodowały, że około 50 proc. lekarzy nie podpisało z NFZ umowy o wystawianie recept refundowanych. A w miarę upływu czasu coraz więcej osób, które taką umowę podpisały, wystawia recepty w taki sposób, że apteki sprzedają je ze 100-proc. odpłatnością. Jedynym beneficjentem jest NFZ. Uboczny skutek owej ustawy to brak niektórych leków w aptekach. W ramach eksportu równoległego sprzedawane są one nie u nas, lecz w innych krajach UE. Wiele leków innowacyjnych nie znalazło się na liście leków refundowanych, bo ich producenci nie zgodzili się na obniżenie ceny, oczywiście ze szkodą dla pacjentów. Wprowadzenie sztywnych marż doprowadziło do bankructwa wiele aptek rodzinnych. Miało więc być dobrze, a wyszło jak zwykle…
Od prawie dwóch lat zastanawiamy się, jak to możliwe, że minister zdrowia nic nie robi, a jeśli już, to prezentuje pomysły – łącznie z pakietem antykolejkowym i zniesieniem limitów w onkologii – nierealne, i dalej jest ministrem. Według Fundacji Watch Health Care, monitorującej dostępność świadczeń gwarantowanych, w lutym i marcu 2014 r. na wizytę u ginekologa onkologa czeka się ponad miesiąc, dwa tygodnie dłużej niż w październiku i listopadzie 2013 r., a do hematologa – blisko 2,5 miesiąca, czyli 1,5 miesiąca dłużej. Minister jest źle oceniany w sondażach i otwarcie walczy z lekarzami. Dlaczego premier, inteligentny i wytrawny polityk, to toleruje? Może dlatego, że nie wpadł na taki pomysł, jaki zrealizował, jak głosi fama, jeden z dyrektorów szpitali. Ów dyrektor, naśladując być może baśniowego Haruna ar-Raszida, w przebraniu udawał pacjenta, by dowiedzieć się, jak działa jego placówka.
A może premier pamięta, że trzy rządy upadły, gdyż podjęły ryzyko reformy opieki zdrowotnej? Jedno wydaje się pewne: jeżeli środowiska medyczne nie wezmą w swoje ręce inicjatywy, nic w polskiej służbie zdrowia nie zmieni się na lepsze.

Archiwum