23 czerwca 2005

15 lat naszego samorządu

Przypomina mi się entuzjazm i go rączka pierwszych, jakże licznych zebrań wyborczych w r. 1990. Pamiętam, jakie wzruszenie mnie ogarnęło, gdy znalazłem się wśród wybranych delegatów na zjazd. Nareszcie, razem, w koleżeńskiej atmosferze, będziemy przekształcali urzędniczą rzeczywistość postkomunistyczną! Na zjeździe kilkudziesięciu mówców, walcząc z limitem czasowym, wykrzykiwało swe bóle i postulaty. Trudno się było dorwać do głosu. Skromnie zrezygnowałem, bo wszystko już przede mną powiedziano. Później były słynne, wypływające z dobrych intencji, ale hamujące sprawny przebieg obrad „Himalaje demokracji” oraz wiele innych, zaskakujących doświadczeń. Walczono zażarcie, a priori, o autorytet izb, pochodną autorytetu zawodu lekarza, zapominając o tym, że – jak każdy autorytet – musi on wypływać z wieloletniej pracy i, niestety, statusu materialnego (mam nadzieję, że wymusi go wreszcie unijna rzeczywistość). Była też niezwykła aktywność kół samorządu w terenie, zjawiska specyficznego dla Izby warszawskiej, w której to aktywności głód demokracji łączył się często z nastrojami wręcz rewolucyjnymi.

Zbliżają się kolejne izbowe wybory. W wielu rejonach trudno będzie zebrać kworum. Czyżby porażka?
Niestety, lekarz praktyk, szczególnie ten, który nie potrzebuje, na szczęście, rozumnej obrony przez instytucję izbowego rzecznika czy sędziego, a takich jest przecież większość, nie odczuwa obecności samorządu w zmaganiach z codziennymi problemami w zekonomizowanej rzeczywistości. Raczej doskwierają mu nowe, przejęte od państwa, „biurokratyczne” wymogi, drażnią składki, a nawet obligatoryjność członkostwa. Zawiedziona miłość budzi gamę złych uczuć. Pójście na zebranie wyborcze wydaje się stratą czasu i wyrazem naiwności.
Jest to frustrujące, szczególnie dla tych, którzy poświęcili dużą część swojego życia „dla idei”. Daleki jestem od landrynkowego obrazu świata. Znam wprawdzie osoby ziejące nienawiścią do samorządu już od chwili jego powstania i od początku szukające dziury w całym, ale przecież nie tylko one patrzyły krytycznie na niektórych działaczy izbowych (mimo wszystko wybranych, nie zaś mianowanych!). Bo czyż nie było takich, za których należało się wstydzić? Na szczęście demokracja izbowa, choć nierychliwa, jest w ostatecznym rachunku sprawiedliwa.
15 lat to szmat czasu. Wiele się można było nauczyć, jakże często na własnych błędach. Teraz – wiedząc więcej, znając swe ograniczenia i swoją siłę – widzimy wyraźniej, czego nam brakuje, co należy poprawić, o co walczyć samodzielnie, a o co w sojuszach.
Jak wspomniano na jubileuszowym spotkaniu w Krakowie, samorządy zawodowe są niezbędne dla lepszej organizacji społeczeństwa obywatelskiego i dla funkcjonowania prawdziwej demokracji. Jakże symptomatyczne wydaje mi się w tym kontekście obecne dążenie Ministerstwa do przywrócenia współorganizowanych przez izby konkursów na stanowiska dyrektorskie, bo konkursy ordynatorskie po prostu są, a próby ich omijania można traktować jako przykre wybryki. Mimo że mówi się o przeróżnych niedoskonałościach postępowań konkursowych, życie nauczyło, że ta demokratyczna forma wyłaniania kandydatów chroni przynajmniej przed drastycznymi pomyłkami.
Nie byłbym sobą, gdybym nie wspomniał o kształceniu ustawicznym. Ośrodek Doskonalenia Zawodowego w Izbie warszawskiej jest sukcesem, ale z punktu widzenia lekarza praktyka wciąż tylko „potencjalnym”. Konieczny jest dalszy wielki wysiłek organizacyjny i ciężka walka polityczna całego samorządu lekarskiego o ustawowe ulgi i ułatwienia dla tych, którzy się stale dokształcają, bo nie tylko chcą się dokształcać, ale także muszą.

To tylko przykłady. Zadań jest znacznie więcej. Potrzeba nam cierpliwości i uporu, potrzeba nam ludzi, którzy mimo wszystko wierzą w wygraną, zarówno praktycznych realistów, jak i niespokojnych wizjonerów. Ale jak odróżnić słomiany ogień od niezagaszalnego płomyka? No cóż, wiemy, jak trudna jest demokracja. Chciałbym tylko zwrócić uwagę niepewnym i nieśmiałym, że często nie znamy swych możliwości i talentów, póki nie staniemy w obliczu wyzwań. Wiem coś o tym z własnego doświadczenia. Ü

Krzysztof SCHREYER

Archiwum