8 października 2005

System nie do końca zintegrowany

Z doc. dr. hab. med. Andrzejem Zawadzkim, konsultantem w dziedzinie medycyny ratunkowej na Mazowszu, rozmawia Małgorzata Skarbek

Przedłużające się na lata vacatio legis ustawy o zintegrowanym ratownictwie medycznym nie sprzyja rozwojowi tej dziedziny.
Brak przepisów najwyższej rangi źle wpływa na ustabilizowanie i dalszy rozwój ratownictwa. Nawet wejście do Unii Europejskiej nie wymusiło na nas odpowiednich działań w tym zakresie. A potrzeby są ogromne. Ciągle mamy sytuacje (zwłaszcza w wyniku licznych wypadków drogowych), w których osoby wymagające natychmiastowej pomocy jej nie otrzymują. Polska jest na końcu statystyki śmiertelności w następstwie urazów komunikacyjnych. Na 100 poszkodowanych – u nas umiera 12-13 osób przy średniej europejskiej 4. Mamy znacznie gorzej zorganizowane służby ratownicze niż inne kraje Unii. W Hiszpanii czy Anglii pracują one lepiej, co widać zwłaszcza po atakach terrorystycznych.
W zintegrowanym systemie ratownictwa ogromnie ważne jest kierowanie całością przez centrum powiadamiania ratunkowego, które ocenia sytuację, kieruje środki adekwatne do zaistniałego wydarzenia, zawiadamia oddziały szpitalne itp. Powinny być w nim zintegrowane siły policyjne, strażackie i medyczne. W naszym kraju to ogniwo systemu nie jest dostatecznie mocne.
W Warszawie na rozwój ratownictwa fatalnie wpływa mnogość właścicieli placówek medycznych, jest ich 6. Nie udało się jeszcze stworzyć spójnego systemu pomocy.

Czy, zdaniem Pana Profesora, mamy na Mazowszu dostateczną liczbę lekarzy wyspecjalizowanych w medycynie ratunkowej?
W 2000 r. z impetem wystartował ministerialny program „Zintegrowane ratownictwo medyczne”. Jednym z jego założeń było utworzenie nowego pionu ochrony zdrowia – ratownictwa medycznego. Tak jak w każdej nowo powstającej specjalności – trzeba było wykształcić specjalistów. W pierwszej kolejności miano ich pozyskać z 4 dziedzin podstawowych: anestezjologii i intensywnej terapii, chirurgii ogólnej, chorób wewnętrznych oraz pediatrii – przez szkolenie „krótką ścieżką”. Po ogłoszeniu rekrutacji okazało się, że wśród kandydatów najwięcej było anestezjologów i to był dobry prognostyk, gdyż w ratownictwie wiedza z tej dziedziny jest niezbędna. Niestety, kryteria sformułowano tak, że na kursy zakwalifikowali się także lekarze nierokujący, że będą dobrymi ordynatorami SOR-ów lub nauczycielami następnych pokoleń. Szczególnie straciło na tym Mazowsze. Na 3 rocznych przyspieszonych kursach specjalizację zrobiło 430 lekarzy w całym kraju, ale w województwie mazowieckim mamy zaledwie 30 specjalistów medycyny ratunkowej. To stanowczo za mało. Mazowsze jest wielkim regionem, liczy 5 mln mieszkańców (tyle, co 3 kraje nadbałtyckie – Litwa, Łotwa i Estonia razem). Mamy liczne SOR-y, a w tej chwili poważnym problemem jest nawet obsadzenie wszystkich stanowisk ordynatorów. Dlatego w 4 oddziałach – w tym tak dużych, jak w Siedlcach, Grodzisku Mazowieckim i Radomiu – pracują ordynatorzy tylko pełniący obowiązki. Za rok, dwa ukończą specjalizację lekarze w normalnym trybie szkolenia, być może wtedy powiększy się obsada SOR-ów.

A sieć oddziałów ratunkowych – czy jest dostatecznie gęsta i- co również ważne – czy są one odpowiednio rozlokowane?
Mamy 24 SOR-y na Mazowszu i jest to liczba wystarczająca. Nie każdy szpital musi mieć taki oddział. Gorzej jest z ich rozmieszczeniem. Idea utworzenia szpitalnych oddziałów ratunkowych narodziła się w ministerstwie, przy biurkach i sieć SOR-ów stworzono przy mapie, a nie po rozpoznaniu warunków i możliwości w terenie.
Przed dwoma laty, wypełniając obowiązki konsultanta wojewódzkiego, objechałem całe Mazowsze, obejrzałem wszystkie szpitale i zweryfikowałem pierwotne założenia. Część szpitali, w których zaplanowano SOR-y, zupełnie się do tego nie nadaje. Większość placówek chciała znaleźć się w planowanej sieci SOR-ów, bo łączyło się to z pozyskaniem środków, sprzętu, szansą na przetrwanie.
W pierwszych dwóch latach duże środki (ponad 1 mld zł) przeznaczono na wyposażenie ratownictwa. Ale nie wszędzie zostały one właściwie rozdzielone przez pełnomocników wojewodów. Potem w szpitalach także nie zawsze wydatkowano je zgodnie z przeznaczeniem.
Później, gdy ustawa o ratownictwie medycznym nie weszła w życie, a z nią także i obowiązek tworzenia SOR-ów, nie wszystkie szpitale zrealizowały projekty uruchomienia tego typu placówek. Ratowanie życia jest bardzo kosztowne. Niektórzy menedżerowie twierdzą, że ich budżetów nie stać na takie wydatki. Ale są też dyrektorzy fanatycy, którzy uważają, że pieniądze wydane na ratownictwo medyczne nie są stracone. Dlatego mamy na Mazowszu kilka dobrych SOR-ów. Część oddziałów funkcjonuje znakomicie, np. w Płońsku, Mławie, Ostrowi Mazowieckiej.

Wspomniał Pan Profesor o już wykształconych kadrach. A jak przebiega proces szkolenia następnych?
Szkolenie w naszej specjalizacji jest ściśle związane z istnieniem bazy. Nie mamy, niestety, dostatecznej liczby oddziałów akredytowanych i nauczycieli. W kraju akredytacją legitymuje się ok. 90 oddziałów, z czego na Mazowszu – 20. Są dwa rodzaje akredytacji: oddziały dla szkolących się w medycynie ratunkowej i dla zdobywających wiedzę cząstkową w tym zakresie, a szkolących się w innych dziedzinach.
Spadek początkowego entuzjazmu dla ratownictwa medycznego odbija się również na zainteresowaniu specjalizacją. Obecnie jest ono znacznie mniejsze niż kilka lat temu. Daje się także zaobserwować odpływ kadr już wyszkolonych.
Inny problem wiąże się z samym systemem szkolenia. Przepisy stanowią, że medycyna ratunkowa jest specjalizacją podstawową, a więc przystępują do niej młodzi lekarze po stażu. Mają bardzo małe doświadczenie i umiejętności. Być może lepiej byłoby, gdyby decydując się na medycynę ratunkową, mieli już inną specjalizację podstawową i pewną praktykę w zawodzie. Zakres medycyny ratunkowej jest olbrzymi, zawiera elementy wielu innych. Bardzo trudno opanować ten zasób wiedzy i umiejętności lekarzowi zaledwie po stażu. Ü

Archiwum