24 kwietnia 2011

Na stypenium zbożowym w USA

W 1962 r. podpisana została umowa o współpracy naukowej między rządami Polski i Stanów Zjednoczonych. Opatrzona była klauzulą spłaty kredytu rządu PRL za zboże importowane ze Stanów Zjednoczonych.

BOSTON
Kończy się rok 1972. Jestem w Stanach Zjednoczonych, na stażu naukowym w Narodowym Instytucie Zdrowia (NIH) w Bethesda w stanie Maryland. Znalazłem się tam w ramach współpracy naukowej pomiędzy moją macierzystą placówką – Centrum Medycyny Doświadczalnej i Klinicznej PAN – a Instytutem Chorób Układu Nerwowego i Udaru Mózgu (NINDS). Kierownikiem zakładu był wtedy dr Igor Klatzo, absolwent Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie, a moim bezpośrednim współpracownikiem była dr Maria Spatz, również pochodząca z Polski. Staż naukowy przedłużono mi o następne sześć miesięcy dzięki stypendium Akademii Nauk Stanów Zjednoczonych. Zaletą tego stypendium była możliwość wyboru i wizytowania tych instytucji naukowych na terenie USA, w których tematyka badań zbliżona była do kierunku prac prowadzonych przeze mnie.
Do Bostonu przyjechałem w piątek wieczorem, planując zwiedzanie miasta przez weekend. W pokoju hotelowym znalazłem zaadresowane do mnie dwa listy. Obydwa pisane były po polsku i zawierały zaproszenia – na sobotnią kolację i niedzielny obiad. Byłem mile zaskoczony, chociaż zapraszających mnie rodzin nie znałem. Sobotni wieczór spędziłem w domu dr. Victora Penzera, stomatologa, który posiadał w Bostonie i jeszcze dwóch innych miastach kliniki stomatologiczne. Był to drobnej postury mężczyzna w nieokreślonym wieku. Dowiedziałem się, że jest Żydem z małego miasteczka położonego niedaleko Krakowa. Przeżył Oświęcim i kilka innych obozów koncentracyjnych w Austrii i Niemczech. Był typową ofiarą nazizmu niemieckiego, której jednak udało się przeżyć. Natomiast historia jego żony, Żydówki urodzonej w Otwocku, stanowiła splot niezwykłych zdarzeń. Po podziale Polski między Niemcy i sowiecką Rosję schroniła się we Lwowie. Tam nauczyła się języka ukraińskiego i zdobyła fałszywe papiery. Po wkroczeniu oddziałów niemieckich do Lwowa w czerwcu 1941 roku jako Ukrainka znająca języki niemiecki, polski i ukraiński została zatrudniona w Urzędzie Pracy, tzw. Arbeitsamcie, gdzie pracowała do 1943 roku.
W tym czasie ja i cała moja rodzina mieszkaliśmy pod Lwowem, w małym powiatowym miasteczku – Gródku Jagiellońskim – i przeżywaliśmy tragedię likwidacji ludności żydowskiej. Wtedy, będąc ośmioletnim chłopcem, widziałem przerażające sceny likwidowania getta i mordowania Żydów. Wraz z innymi chłopcami obserwowałem od strony cmentarza rozstrzeliwanie kobiet, dzieci i mężczyzn. Było ich ponad dwa tysiące. To silne przeżycie utrwaliło się w mojej pamięci, przybierając formę nerwicy. Ujawniała się zwykle przy zasypianiu. Prześladowały mnie błyski pocisków wylatujących z luf karabinu maszynowego.
Ta natrętna wizja towarzyszyła mi przez wiele lat.

W 1943 roku, kiedy prawie wszystkie żydowskie getta w małych miastach Generalnej Guberni zostały zlikwidowane, zaczęły się poszukiwania Żydów żyjących jeszcze w ukryciu. Wtedy Penzerowa, jako Ukrainka, zgłosiła się dobrowolnie do pracy w Niemczech. Przeżyła wojnę pracując na wsi. Męża spotkała w obozie zorganizowanym przez Amerykanów dla więźniów obozów koncentracyjnych. Wyjechali do Stanów Zjednoczonych, pobrali się i ukończyli studia. Kiedy ich odwiedziłem, mieli trójkę dorosłych dzieci, już na studiach.
Następnego dnia pobytu w Bostonie byłem na wyjątkowym obiedzie u państwa Kutten (lub Kuten). Pierwszy raz w życiu delektowałem się mięskiem bostońskiego homara, którego musiałem rozłupywać dziadkiem do orzechów. Pan domu był siedemdziesięcioletnim mężczyzną po lekkim udarze mózgowym. Znacznie młodsza żona sprawiała wrażenie osoby energicznej. Interesowała się malarstwem, a jej hobby było malarstwo prymitywistyczne. Pokazała mi swoją kolekcję Nikifora. Byłem zaskoczony, ponieważ nigdy przedtem w kraju nie miałem okazji oglądania jego obrazów. Niespodziewane uzupełnienie tego spotkania przyszło z innej strony. Będąc już w Polsce, opowiedziałem o spotkaniach w Bostonie pani Władysławie Smolińskiej, sekretarce prof. Mossakowskiego, dyrektora i kierownika Zakładu Neuropatologii CMDiK PAN, w którym pracowałem. Kiedy wymieniłem nazwisko Kutten, otworzyła szeroko oczy i na chwilę zaniemówiła. Co za zbieg okoliczności! – wykrzyknęła – i zaczęła opowiadać. Przed drugą wojną światową pan Kutten był zastępcą dyrektora Banku Rolnego w Warszawie, ojca pani Smolińskiej, Jana (?) Kowalskiego. Kiedy ojciec zmarł, pan Kutten objął jego stanowisko, ale przed śmiercią szef zobowiązał go do opieki nad rodziną. I z tego zobowiązania wywiązał się wzorowo, podkreśla pani Smolińska. Dowiedziałem się, że ukończyła przed wojną elitarne gimnazjum, w którym jedną z uczennic była córka marszałka Piłsudskiego.
W okresie okupacji została aresztowana za działalność konspiracyjną i zesłana do obozu w Oświęcimiu.
Po wyzwoleniu wyszła za mąż i urodziła troje dzieci. Przez długie lata państwo Kutten wspierali ją materialnie. Ciekawy zbieg okoliczności.
Gdy natomiast opowiedziałem swojemu ojcu o pracy pani Penzer w Arbeitsamcie, zapytał, czy pamiętam panią Alinę, ponieważ ona też tam pracowała. Tak więc była to już druga znana nam młoda Żydówka pracująca w niemieckim urzędzie podczas okupacji.
Rodzinę Stelzner (lub Stolzner) poznałem, kiedy zaczęto organizować getto w Gródku Jagiellońskim. Przyszli do moich rodziców w piątkę – małżeństwo i ich troje dzieci. Alina była najstarsza. Miała wtedy, jak mi się wydaje, około dwudziestu lat. Była to szczupła osóbka o dużych ciemnych oczach, z również ciemnymi, gładko uczesanymi włosami. Była tak piękna jak Matka Boska na obrazie wiszącym nad moim łóżkiem. Wtedy dla mnie, dziecka, był to ideał kobiecej urody. Rozpoznałem ją już po wojnie, na ulicy w Jarosławiu.
Było to w lecie 1946 roku. Po gwałtownej burzy rwące strumienie wody przelewały się wzdłuż ulicy Słowackiego. Biegaliśmy z kolegami dla zabawy boso po wodzie tuż przy krawężnikach. W pewnym momencie zauważyłem na chodniku dwie młode kobiety idące w kierunku stacji kolejowej. Jedną z nich była pani Alina. Bez wahania podbiegłem do nich i krzyknąłem: pani Alino! Ja jestem Zbyszek Rap z Gródka Jagiellońskiego. Czy pani mnie poznaje?
Widziałem, jak jej oczy się rozszerzają, przykucnęła i objęła mnie rękami. Wyraźnie zaskoczona zapytała: Co ty tu robisz? Odpowiedziałem, że przyjechaliśmy do Polski. – A rodzice? Mówię, że mieszkają niedaleko stąd, przy ulicy Kraszewskiego. Wtedy zwróciła się do swojej towarzyszki: – Pojadę do Krakowa następnym pociągiem. Muszę się koniecznie zobaczyć z rodzicami Zbyszka.
Wzięła mnie za rękę i poszliśmy, po drodze wstępując do kawiarni Pysznika, gdzie kupiła moje ulubione napoleonki.
Pani Alina przypuszczała, że z jej rodziny prawdopodobnie nikt nie żyje, ponieważ do tej pory nikt się nie zgłosił. Ja miałem nadzieję, że żyje jej młodszy brat, którego wyprowadziłem poza kordon policyjny.
Getto znajdowało się w zachodniej części miasta. Wychodząc z getta, kolumna pieszych musiała przejść szosą biegnąca po przekątnej przez rynek miasta w kierunku wschodnim, aby tuż za miastem, po prawej stronie, dotrzeć do miejsca kaźni. Na rynku kolumny idących pilnowali niemieccy żandarmi. Jedni stali w odstępach kilkastunastu metrów wdłuż szosy, drugi kordon rozmieszczony został bliżej wylotów ulic. Ja znalazłem się wśród tłoczących się ludzi, u wylotu ulicy między byłą żydowską szkołą a budynkiem szpitalnym, w górnym lewym rogu rynku. Ponieważ byłem mały, stałem na przodzie tłoczących się i obserwowałem kolumnę. W pewnym momencie, dosłownie na środku rynku, z kolumny wychodzi chłopiec. Rozpoznałem brata pani Aliny. Najbliższy żołnierz niemiecki zauważył go i nie zatrzymał, lecz odwrócił się plecami. Chłopiec szedł w moim kierunku, ale żołnierz z następnego kordonu przywołał go do siebie, a wtedy ja podbiegłem, chwyciłem go za rękę, mówiąc po polsku do żołnierza, że to mój kolega. I, ku jego zaskoczeniu, zaczęliśmy biec w kierunku tłoczącego się tłumu. Nie zatrzymywał nas. Przedarliśmy się przez tłum. Szliśmy powoli w milczeniu drogą przy stawie w kierunku Lwowskiego Przedmieścia zwanego Podgajem. Kiedy znaleźliśmy się kilkadziesiąt metrów od naszego domu, zaproponowałem mu, aby zatrzymał się u nas. Wtedy stanęliśmy naprzeciw siebie i zobaczyłem jego twarz. Czerwone, zapuchnięte od płaczu oczy, kosmyki jasnych włosów spadających na czoło i piegi. Powiedział: Nie, nie mogę, muszę iść dalej. Odwrócił się i poszedł przed siebie. Chwilę stałem patrząc, jak zbliża się do grobli. Kiedy wróciłem na rynek, za kolumną pieszych jechały już furmanki z nagimi ciałami pomordowanych w getcie.
Dopiero po wielu latach stało się dla mnie zrozumiałe, dlaczego on nie mógł skorzystać z mojej propozycji. Zrobił tak, ponieważ w tym czasie w naszej komórce ukrywała się jego siostra Alina. Dowodem na to były rodzinne zdjęcia, które ukryła pod poszyciem dachu komórki, a ja je znalazłem. Jako że nie należały do moich rodziców, włożyłem je z powrotem tam, gdzie były schowane. Podczas naszego ostatniego spotkania pani Alina pytała o te zdjęcia, ale niestety ani mój ojciec, ani ja przy wyjeździe do kraju nie pamiętaliśmy o nich. Pani Alina, Żydówka z Gródka Jagiellońskiego, pracownica niemieckiego Arbeitsamtu we Lwowie, przeżyła, prawdopodobnie jako jedyna ze swojej rodziny wojnę i holocaust. Co się stało z jej młodszym bratem, którego wyprowadziłem z kordonu, nie wiem.
Mojemu ojcu ktoś powiedział, że pani Alina wyszła za mąż. Wraz z mężem prowadzili krótko księgarnię w Krakowie i w 1947 roku wyjechali do Izraela. Zapytałem ojca, dlaczego nie opowiedział mi wcześniej o losie pani Aliny. Uważał, że dzieci nie nalażało o pewnych faktach informować, dla ich dobra.
Wracając do znajomych z Bostonu, to moje dalsze kontakty z państwem Kutten ograniczały się do życzeń świąteczno-noworocznych, natomiast dr. Penzera zaprosiłem w połowie lat siedemdziesiątych na tydzień do Warszawy. Byliśmy w Teatrze Polskim, w Muzeum Narodowym, w Zachęcie i innych interesujących miejscach. Jako stomatolog odwiedził również Wydział Stomatologiczny Akademii Medycznej. Wiem, z dalszej naszej korespondencji, że dr Penzer był zadowolony z pobytu w Polsce. I ja również miałem powody do zadowolenia, że wywiózł pozytywne wrażenia z kraju, w którym się urodził i przeżył holocaust.

Fragment autobiografii
„Okruchy jednego życia”

PS Pewnego czerwcowego popołudnia włączyłem przypadkiem telewizor, pozostawiony na „TVP Kultura”. Wiekowy już mężczyzna opowiadał o swojej pierwszej miłości i o problemach dwojga zakochanych gimnazjalistów pochodzenia żydowskiego z Otwocka, i to w czasie wojny. Ten pięćdziesięciominutowy dokumentalny film pt.: „Powiedz mi, dlaczego?”, nakręcony przez Małgorzatę Imielską w 2005 r., jest zrealizowany w formie wywiadów przeprowadzanych na przemian z Jerzym Kamienieckim, byłym więźniem Auschwitz, obecnie mieszkającym w Izraelu, i jego ukochaną mieszkającą w Bostonie, Stellą Penzer. Natychmiast ją rozpoznałem. Była to żona dr. Viktora Penzera. To ona i jej mąż zaprosili mnie na kolację 38 lat temu, podczas mego pobytu w Bostonie. A opowieść Stelli Penzer stała się punktem wyjścia dla moich wspomnień z Bostonu.

Zbigniew M. Rap

Archiwum