1 kwietnia 2013

Literatura i życie

Artur Dziak

Zbliżają się igrzyska olimpijskie w Meksyku, a my nie mamy gdzie trenować. Po prostu w całej Polsce, jak długa i szeroka, nie ma jednej krytej pływalni o wymiarach olimpijskich, na której można by trenować w ostatnim okresie przygotowań. Zapada więc decyzja, by od Wielkiej Nocy rozpocząć treningi w Żylinie, na Słowacji, gdzie w małym miasteczku jest to, czego nie ma w całej Polsce!
W przeddzień Wielkiej Nocy wsiadamy wczesnym rankiem do międzynarodowego pociągu pospiesznego, który zawiezie nas do Żyliny. Jak to w zwyczaju, zawodnicy mają do dyspozycji swoje przedziały, kadra zaś jedzie w przedziale osobnym. Ponieważ zaczyna wstawać piękny wiosenny dzień, postanawiamy zasiąść do śniadanka. Śniadanko jest po sportowemu surowe, a jednocześnie pożywne, gdyż każdy zabrał z domu co Bozia dała, a dała też każdemu po flaszeczce!
Nic też dziwnego, że niespiesznie popijając i przekąszając, nie wiadomo kiedy dojeżdżamy do Katowic. Ponieważ kończy się nam pieczywo, proszę „Balerona”, by wyszedł na peron i kupił świeże bułeczki.
Usłużny konduktor przynosi nam z wagonu restauracyjnego dużą patelnię jajecznicy na przepięknie przyprażonym boczku. Po wzięciu „pierwszej transzei”, czyli osuszeniu paru niewielkich flaszeczek, dochodzimy do wniosku, że należy wykonać niewielki sen regeneracyjny, gdyż podróż przed nami daleka.
Po jakimś, trudnym do określenia czasie, kiedy pociąg dojeżdża do stacji granicznej w Zebrzydowicach, czuję, jak ktoś mnie energicznie targa za rękaw marynarki.
– Gdzie jeszcze jeden? – słyszę niecierpliwe pytanie.
Wybudzam się powoli i widzę przed sobą wopistę, który informuje, że według spisu dostarczonego ze związku brakuje jednego z trenerów.
– Co wy tu mnie wstawiacie, że nie ma – mówię, specjalnie używając formy „wy”, a nie „pan”, gdyż od razu wzbudzam należny respekt u tych prostaczków. – Wisi marynareczka? Wisi! – Sięgam do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjmuję paszport „Balerona”. – A paszporcik jest? Jest. Więc jak to nie ma?
Robi się małe zamieszanie, gdyż przedłuża się czas postoju na granicy, a w pociągu nadal brakuje jednego pasażera.
A przecież są to lata komunizmu i zimnej wojny, przeto każde „braterskie” socjalistyczne państwo jest tak szczelnie zaszwejsowane, że mysz nie ma prawa się przez granicę przecisnąć! Kiedy zamieszanie przekształca się w wielką awanturę, polecam jednemu z trenerów, Kurtowi Z., by wysiadł z paszportem i czekał na granicy na „Balerona”. Pociąg zostaje przez granicę przepuszczony i wkrótce wysiadamy w Żylinie.
Następnego dnia rano przyjeżdża do hotelu „Baleron” z Kurtem. Z relacji pana trenera wynika, że po wyjściu z pociągu kupił wspomniane bułeczki, ale ponieważ zauważył obok kiosk z piwem postanowił się „ździebko odświeżyć”. Na wszelki wypadek, aby pociąg mu nie uciekł, osuszał kufel, trzymając jedną nogę na stopniu wagonu. Kiedy pragnienie nasycił, zwrócił kufel, odebrał zastaw i wsiadł do wagonu. Tutaj stwierdził, że wagon jest kompletnie pusty. Wszyscy pasażerowie zniknęli – po prostu zapadli się pod ziemię, co go nieco zaniepokoiło. Kiedy mocno poruszony wysiadł na peron, dowiedział się, że cały skład już dawno odjechał, on zaś trzymał cały czas nogę na wagonie odczepionym, pozostającym w Katowicach.
Niezrażony tym wszystkim, złapał szybko taksówkę i zaczął gonić nasz pociąg. Niestety, kiedy dojeżdżali już do Zebrzydowic, zobaczyli jak pociąg przejeżdża granicę Czechosłowacji.
– To wszystko to mały pikuś – powiedział. – Najgorsze, że były to najdroższe bułeczki mojego życia, bo taksówka kosztowała fortunę!

Zobaczyć wszystkie gwiazdy
Mimo tzw. żelaznej kurtyny, oddzielającej Polskę od świata, w miarę upływu lat coraz częściej można było z kraju się „wyrwać’”, naturalnie pod warunkiem posiadania dolarowego konta w Banku Kredytowym, w celu sfinansowania przeróżnych wycieczek. Ludzie mający zasoby dolarowe mogli w ten sposób wyjeżdżać nawet na igrzyska olimpijskie.
Jeden z moich kolegów postanowił zobaczyć tę wielką imprezę sportową w Meksyku. Każdym igrzyskom towarzyszyło bogate życie kulturalne i wszelkie rozrywki, zarówno oficjalne, jak i dostępne na życzenie, przy czym zawsze była obfitość tzw. życia nocnego w towarzystwie królowych nocy. W Meksyku kolega upatrzył sobie pewnego wieczoru równie ponętną, co wzbudzającą zaufanie damę, której dodatkową zaletą była znajomość języka rosyjskiego. Po niezbyt długim dansingowym wstępie w jakiejś knajpie z gitarzystami dama, widząc jego ku niej skłonność, zaproponowała, kiedy już był zdrowo nawalony, że zrobi mu tak dobrze, że „zobaczy całe niebo i wszystkie gwiazdy!”. Po dopiciu paru dodatkowych drinków dama zamówiła taksówkę, by dojechać do miejsca rozkoszy. Jak długo jechali, tego nie potrafił powiedzieć, gdyż w taksówce go nieco zmorzyło. A i co było dalej, też przypomnieć sobie żadną miarą nie mógł! Kiedy doszedł do siebie i otworzył oczy, zobaczył nad sobą cały meksykański nieboskłon, z milionami jasno świecących gwiazd!
„Nie oszukiwała – prawdę mówiła” – pomyślał o damie, która w międzyczasie zniknęła. Zaczął ponownie lustrować niebo i zauważył, że leży w jakiejś szopie, która nie ma dachu! Stąd widok nieba z gwiazdami, mimo że już przy nim ofiarodawczyni tych gwiazd nie było.
Dama okazała się jednak człowiekiem honoru, gdyż pozostawiła mu portfel z paszportem i niewielką sumą pieniędzy, która wystarczyła na dojazd do bardzo odległego hotelu.
– Ale gwiazdy zobaczyłem – opowiadał nam, niejednokrotnie powracając do swej meksykańskiej przygody.

Archiwum