2 września 2005

Ja nie odchodzę…

Z prof. dr. hab. Januszem PIEKARCZYKIEM, rektorem Akademii Medycznej w Warszawie, rozmawia Jerzy Wunderlich

Z jakimi uczuciami kończy Pan Profesor kolejną kadencję na stanowisku rektora Akademii Medycznej?

Akademia Medyczna to nie tylko 6 lat kierowania uczelnią. Pracuję w niej już ponad 30 lat, a razem ze studiami – przygoda ta trwa już ponad 40 lat. I zamierzam tu dalej pracować, dopóki sił i chęci wystarczy. Już na studiach „udzielałem się” w kole naukowym i tam chyba zwrócił na mnie uwagę prof. Górski, który po dyplomie zaproponował mi pracę w kierowanej przez siebie Klinice Chirurgicznej. Jednej z najlepszych klinik w Polsce, liczącej się wówczas
w Europie. To dopiero była dla mnie wielka przygoda i niezwykła frajda. Właśnie to chciałem i mogłem robić przez tyle lat. Pracować, a następnie kierować Kliniką Chirurgii Szczękowo-Twarzowej. Tę dziedzinę medycyny zawsze uważałem za pasjonującą i wartą poświęcenia. W następnych latach pracę w klinice łączyłem z obowiązkami prodziekana, potem prorektora, a obecnie kończę drugą kadencję
na stanowisku rektora Akademii.

Gdyby Pan Profesor mógł, czy chciałby Pan kandydować na to stanowisko po raz trzeci?

Nie, i dodam, że na szczęście nie! Jedna kadencja to rzeczywiście za mało, aby zrobić coś trwałego w instytucji, jaką jest tak wielka uczelnia, jak nasza. Obejmując tę zaszczytną, trudną i zobowiązującą funkcję, stawiamy przed sobą określone zadania, wyznaczamy cele, do których będziemy dążyć. A trzy lata na ich zrealizowanie to za mało.

Czyli potrzebne są co najmniej dwie kadencje?

Wystarczą dwie, zwłaszcza te obecnie wydłużone do czterech lat. To jest dobry czas, żeby coś zdziałać i zostawić po sobie jakiś trwały ślad. Oczywiście, ważne są nie tylko nasze umiejętności, zapał i chęci, ale też warunki zewnętrzne, otoczenie, w jakim przyszło nam działać. Rektor jest uzależniony od ogólnej sytuacji w kraju, która może mu sprzyjać lub niweczyć jego starania. Są sprawy, na które nie mamy wpływu.

A Panu się poszczęściło?

Nieszczególnie. A dokładniej: pracowaliśmy w skrajnie trudnych warunkach. Na początku „na górze” podjęta została fatalna decyzja o odebraniu nam szpitali akademickich, uniezależnieniu ich od władz Akademii i zakłóceniu tej naturalnej symbiozy z uczelniami. Szpitale kliniczne to baza uczelni, podstawa procesu dydaktycznego i działalności badawczej, naukowej, bez których nie ma rozwoju. W takich szpitalach diagnostyka, leczenie, rehabilitacja są – a na pewno powinny być – na najwyższym poziomie. A tymczasem w poprzedniej kadencji na starcie musieliśmy podjąć walkę z najwyższymi władzami Rzeczypospolitej: na forum parlamentu, z kolejnymi ministrami zdrowia, o powrót do normalności, o cofnięcie tej fatalnej decyzji o wyłączeniu szpitali klinicznych ze struktur uczelni. Jednym arbitralnym postanowieniem ministra. Na szczęście, ponaddwuletnia walka wszystkich rektorów uczelni medycznych o naprawienie tego błędu – zakończyła się sukcesem. Chociaż niepełnym. Zwrócono akademiom szpitale kliniczne, ale z długami, w jakie popadły w okresie samodzielności.

Kto był wówczas ministrem?

Było ich wielu. Gdyby wziąć pod uwagę i tych, którzy byli dwa tygodnie, to w czasie mojego rektorowania naliczylibyśmy ich jedenastu. Ale na tym nie koniec problemów,
z jakimi musieliśmy się borykać. Przeżyliśmy utworzenie kas chorych, następnie ich likwidację na rzecz Narodowego Funduszu Zdrowia, kolejne reformy. Nie powiem, że jedne gorsze od drugich, bo wszystkie były równie złe. Wdrażano reformy wymyślane przez teoretyków, bez „próby kontrolnej” eksperymentowano od razu na 40-milionowym narodzie. Nigdy i nigdzie tak się nie robi.

Czyli zostawia Pan swemu następcy Akademię Medyczną z długami?

Akademię nie, ale zadłużone szpitale – tak. Sprawiły to kontrakty napisane i wymuszone przez dyktat urzędników nieliczących się z realiami. Najkrócej mówiąc, musieliśmy przyjmować i leczyć pacjentów, ale na ich leczenie nie mieliśmy pokrycia w przyznanych nam środkach. Fundusz dyktował nam warunki nie do spełnienia.

To będzie problem przyszłego rektora?

Nie tyle rektora, ile ministra zdrowia, przyszłego premiera
i parlamentu. Bo to oni będą musieli sobie z tym poradzić.

Wróćmy do uczuć, z jakimi Pan odchodzi. Jakie one są?

Powtórzę: ja nie odchodzę. Nie żegnam się z uczelnią, opuszczając gabinet rektora. Nie cieszę się ani nie martwię. Jestem członkiem Senatu, mam zamiar mieć wpływ na to, co się będzie działo w tej uczelni. Będę wraz z innymi pilnował, żeby nie działo się źle. Jestem profesorem medycyny, kierownikiem kliniki, pracuję w zespole, z którym jestem związany. Tego, co się z tym wiąże, nigdy nie zaniedbałem. Gdyby ktoś dał mi do wyboru wyłącznie funkcję rektora albo kierowanie kliniką, to ani ja, ani – jak sądzę – nikt z moich kolegów na takie postawienie sprawy by się nie zdecydował. To wszystko sprawia, że rozstanie z funkcją rektora nie wywołuje żadnych szczególnych, zwłaszcza negatywnych, uczuć.
Co by Pan przekazał swemu następcy jako szczególnie ważne i wymagające kontynuacji?

Może Pana zaskoczę, ale taka rozmowa nie będzie nam potrzebna. Profesor Pączek był przez te wszystkie lata moim najbliższym współpracownikiem, prorektorem ds. dydaktyczno-wychowawczych, jest we wszystkich sprawach uczelni na bieżąco zorientowany. Wie, co można, a czego nie należy robić, z czym trzeba się obchodzić bardzo ostrożnie. Uczelnia się rozwija, ale dalsze zwiększanie liczby studentów byłoby, moim zdaniem, niecelowe i niewskazane. Uważam, że na tym etapie główny nacisk powinien być położony na udoskonalanie, unowocześnianie bazy technicznej, laboratoryjnej, szpitalnej, tak by stworzyć możliwości kształcenia i prowadzenia badań naukowych na poziomie XXI wieku. Razem planowaliśmy wiele z tego, czym zajmie się rektor wybrany na najbliższe lata.

Przejdźmy do dydaktyki, tej podstawy w działalności uczelni – kształcenia lekarzy i lekarzy dentystów możliwie najlepiej przygotowanych do wykonywania zawodu.

W chwili obejmowania przeze mnie funkcji rektora Akademia kształciła 3 tysiące studentów na dwóch wydziałach lekarskich i trzecim – farmacji. Obecnie kształci się ponad dwa razy tyle, bo 7 i pół tysiąca studentów. Uczelnia ma teraz pięć wydziałów. W związku z zapotrzebowaniem na kształcenie na poziomie licencjackim w takich specjalnościach, jak: położnictwo, pielęgniarstwo, dietetyka, zdrowie publiczne, ratownictwo medyczne, utworzyliśmy nowy Wydział Nauki o Zdrowiu. Powstały też nowe kierunki na wydziałach lekarskich: fizjoterapia, elektroradiologia, techniki dentystyczne, higiena stomatologiczna – będą one uznawane w krajach Unii Europejskiej. Ale kształcenie w wielu nowych specjalnościach rodzi liczne trudności, jest związane z tworzeniem nowych programów, zatrudnianiem wykładowców, poszerzaniem bazy materialnej. Liczyliśmy na większy udział samorządów terytorialnych w przygotowaniu kadr, tak potrzebnych na ich terenie. Ale dotychczasowe doświadczenia rozczarowują. Tylko na potrzeby Mazowsza powinniśmy kształcić ok. 1000 pielęgniarek rocznie,
a kształcimy ok. 400. Mimo trudności, o których wspomniałem, dynamika rozwoju uczelni jest olbrzymia. Podobnie jest z inwestycjami. W tej kadencji oddany został nowy gmach rektoratu, nowy dom akademicki, kończy się budowa największej auli, która stworzy nam możliwości spotykania się na ogólnych zgromadzeniach i w znaczący sposób poprawi warunki dydaktyczne.

W trakcie Pańskiej kadencji Polska weszła do Unii Europejskiej. Co to oznacza dla uczelni, którą Pan kieruje?

Nasze dyplomy są uznawane na obszarze zjednoczonej Europy. Nasi absolwenci już wcześniej dobrze, a niekiedy znakomicie, radzili sobie wszędzie tam, gdzie podejmowali pracę. Teraz kilka krajów wręcz zabiega o zatrudnienie lekarzy i pielęgniarek z Polski, niektórzy zaczęli się już obawiać
o to, że ten exodus do pracy za granicą może ujemnie odbić się na sytuacji naszych szpitali czy przychodni. Jeśli spojrzymy na programy, to zostaliśmy skłonieni do pewnych zmian, np. do „upraktycznienia” nauki zawodu w stomatologii, do zaostrzonych wymagań w stosunku do niektórych kierunków. W pewnych przypadkach nawet do, moim zdaniem, zbyt daleko posuniętego upraktycznienia. Naszym celem jest bowiem budowanie mocnego, solidnego fundamentu wiedzy. Taka solidna podstawa daje szansę ciągłego rozwoju. Bierzemy bowiem pod uwagę to, że nasi obecni absolwenci będą pracować jeszcze w 2050 r. i będą się musieli ciągle doskonalić. Dlatego potrzebne im solidne podstawy, na których będą budować i ciągle aktualizować swoją wiedzę zawodową poprzez kształcenie ustawiczne. Ü

Archiwum