16 grudnia 2005

Przewodniczący

Kiedy ten artykuł ukaże się w „Pulsie”, będziemy już po izbowych wyborach i nikt nie będzie mnie mógł posądzić o agitację za którymś z kandydatów.
Nasz samorząd dostatecznie już okrzepł w swych strukturach i tradycji, aby utrzymywać się na co najmniej przyzwoitym poziomie działania, ale
o tym, jakie będą jego dokonania w następnej kadencji, będą decydować konkretni ludzie, a wśród nich przede wszystkim pierwszy wśród równych
– czyli przewodniczący. Wybierany w osobnym głosowaniu przez delegatów na zjazd, ma nie tyle władzę, ile możliwość wielkiego wpływu na sposób obradowania Rady, a przede wszystkim na sprawność i efektywność jej posiedzeń.
Jego pełna rola w samorządzie wykracza daleko poza ten obowiązek. Chciałbym jedynie zwrócić uwagę na to, jak sprawuje funkcję (pozornie tylko techniczną) przewodniczenia Okręgowej Radzie, ciału złożonemu z osób demokratycznie wybranych i niezależnych. Na podstawie wieloletnich obserwacji mogę powiedzieć, że nie jest to łatwe.
Jak można przewodniczyć Radzie? Na jednym biegunie postawiłbym typ przywódcy, który traktuje owo gremium jako drużynę – lub grono doradców – pomagającą mu w realizacji szczytnych celów. Na drugim – typ moderatora, formułującego i realizującego wyłaniającą się z dyskusji wolę zespołu. W praktyce rzadko zdarzają się liderzy reprezentujący postawy tak wyraziste, ale dla uwypuklenia problemu pozostanę przy tym podziale. Obie postawy, przywódcy i koordynatora, mają swoje zalety i wady, i bardzo możliwe, że świadomi wyborcy, głosując na kandydata, poza oczywistymi względami merytorycznymi uwzględniają je również w swej ocenie.
Wady autorytarnego przywództwa paradoksalnie ujawniają się najwyraźniej wtedy, kiedy w Radzie zdecydowanie przeważają zwolennicy przewodniczącego, bywa, że wybierani na zjeździe za jego sugestią. Jego błędy (a któż ich nie popełnia) są przyjmowane wyrozumiale, dobre chęci – życzliwie, a jego autorytet zwykle przeważa i Rada, jedyny organ, który ma moc uchwalania ustaw, głosuje szybko i posłusznie. Wiadomo jednak powszechnie, że twórcze rozwiązania rodzą się w gorączce dyskusji, w stałym ścieraniu poglądów. Czy nie tak powinny wyglądać obrady?
Z drugiej strony, rozpasane dyskusje, niemożność dojścia do rozsądnego konsensusu, gadulstwo i wojowniczość niesfornej, barwnej Rady były w ciągu tych piętnastu lat utrapieniem niejednych obrad. Stąd narodziła się właśnie sugestia, by zjazd wybierał takich członków tego organu, którzy są bliscy świeżo wybranemu przewodniczącemu. W ten sposób spolegliwa Rada mogłaby ułatwić realizację zamierzeń aktywnemu i wybitnemu liderowi.
Tu przypominają mi się wnioski pewnego psychologa, który – analizując konflikt w Zatoce Świń i obrady sztabu Kennedy’ego – napisał, że sprawność demokratycznego gremium równa jest sprawności najbardziej nieudolnego z jego członków. Jeśli nawet stwierdzenie to jest przerysowane, to z całą pewnością tkwi w nim ziarnko prawdy. Tak więc gremium doradcze nieprzeszkadzające sprawnemu przywódcy może mieć swą wartość, ale co wtedy z demokracją?
Otóż jest rzeczą niewątpliwą, że wspomniane wyżej zdyscyplinowanie ma wartość w warunkach bojowych. Czasy pokojowe stwarzają inne potrzeby. Nie tylko wolne wybory są warunkiem dobrego funkcjonowania demokratycznego systemu, i to na każdym poziomie. Ogromne znaczenie ma tu umiejętne stymulowanie i wykorzystywanie zbiorowej mądrości, jak również godzenie sprzecznych interesów. W Okręgowej Radzie trzeba więc umieć podsycać ukierunkowaną dyskusję, a z drugiej strony – umieć tę dyskusję sprawnie i sprawiedliwie utrzymywać w cuglach, do czego prócz narzędzi formalnych może się np. przydać umiejętność inteligentnego podsumowywania. Jest to wbrew pozorom rzecz trudna, trudniejsza niż branie na siebie całego ciężaru przywództwa. Jednakże rzeczą najtrudniejszą jest zachowanie mądrej równowagi. Bo ów rozsądny moderator, jeśli jest zbyt demokratyczny i słaby w trakcie ścierania się z gremium, może łatwo utracić własną wizję spraw samorządowych, a to przecież głównie dzięki niej został wybrany na piastowane stanowisko.
Jaki więc powinien być ów pierwszy wśród równych? W mojej opinii, powinien to być człowiek łączący cechy dwóch opisanych wyżej biegunów – który nie boi się wyrażania własnych opinii i słucha uważnie opinii oponentów. Powinien być mądrym mądrością własną i umieć wykorzystywać mądrość zespołu. Dać się przekonać i umieć przekonywać. Podobno prezydent Waszyngton, nim zaczął nakłaniać do swych racji, potrafił streścić istotę poglądów swoich przeciwników lepiej niż oni sami. Ale czy to nie nazbyt duże wymagania?
Jak już wspomniałem, kiedy ukaże się ten artykuł, wszyscy będziemy znali wybór, którego dokonali delegaci na zjazd. Moje uwagi nie dotyczą, chcę podkreślić, ani jego programu, ani nawet charyzmy, tego, czy jest ekstrawertykiem, czy introwertykiem, czy jest sztywny, czy się uśmiecha do wyborców, czy lepiej przemawia, czy działa, itd. Chodzi mi o jeden, dość istotny wycinek jego funkcji czy misji – o to tylko, jak prowadzi obrady. Tylko tyle i aż tyle. Nieznanemu przewodniczącemu ORL życzę gorąco, by stale dążył do ideału
– dla dobra nas wszystkich. Ü

Krzysztof SCHREYER
delegat na zjazd, dotychczasowy
przewodniczący Komisji Współpracy z Zagranicą

Archiwum