21 stycznia 2007

Życiowe pasje: Lech Korniszewski

Na dachu świata

Ten medal jest jedyny na świecie – sklejony z siedmiu kawałków innych medali „Za Wybitne Osiągnięcia Sportowe”: złotych, srebrnych i brązowych. Przyznawano je himalaistom, którzy pokonali wysokość 7 tys. metrów. Prof. Lechowi KORNISZEWSKIEMU zabrakło 400 metrów. Ale to dzięki niemu siedmiu ludzi weszło na szczyt Annapurny (8091 m). Ze swoich medali wykroili potem ten ósmy.

Pod koniec wyprawy byli poodmrażani i bardzo zmęczeni. – Pogoda fatalna: silny wiatr, śnieg, w górze minus 20 stopni. Wszyscy są w bazie, tylko dwaj w obozie czwartym i ja w pierwszym – wspomina prof. Korniszewski. – Tym z obozu czwartego kończy się żywność i gaz. Lider wyprawy Ryszard Szafirski zleca mi przez radio z bazy: „Bierzesz gaz i jedzenie i idziesz do obozu trzeciego. Tam się spotkacie”. Opierałem się, tłumaczyłem, że mam przecież najmniejsze doświadczenie, więc dlaczego ja. Ale Szafirski powtórzył: „Masz iść” i wyłączył radio. No to poszedłem. Od obozu trzeciego dzieliło mnie około 1500 metrów. Bałem się, że zgubię drogę, bo miejscami nie było lin poręczowych, ale dotarłem. Dzięki temu, że zaniosłem im zaopatrzenie, założyli obóz piąty i weszli na szczyt.
I stąd ten medal, bo ja się już wyżej nie wspinałem. Przy schodzeniu złamałem kość ramieniową prawej ręki – do dziś jest krzywa, źle się zrosła – i odmroziłem palce. Paznokcie poschodziły, ale palce, jak widać, nie odpadły.
Z radia nepalskiego dowiedzieli się o zamachu na Papieża. Spontanicznie postanowili nazwać nową drogę na Annapurnę imieniem Jana Pawła II.

Teraz albo nigdy
Wyprawa na Annapurnę miała miejsce w 1981 roku. Przygoda prof. Korniszewskiego z himalaizmem zaczęła się pod koniec lat 70. – Jesienią 1977 roku wybrałem się na Żabi Szczyt Wyżni i Żabi Mnich. Planowałem wypad z kolegami, ale oni nawalili, więc poszedłem sam. W drodze powrotnej odpoczywam na Białczańskiej Przełęczy i widzę: schodzą taternicy. „Ty z którego klubu?” – pytają. A ja do żadnego nie należałem, zupełny amator, taki, co to lubi pochodzić po górach. „To się zapisz. Czasy się zmieniają, organizujemy wyprawy w Himalaje, potrzebni są lekarze”.
Kilka miesięcy później, pamiętam, że było to w marcu 1978 roku, szukają mnie po szpitalu: pilny telefon z Zakopanego. „Tu Rysiek. Jest wyprawa polsko-angielska na Changabang. Potrzebujemy lekarza”. W sierpniu byłem już w Indiach. Miałem 42 lata, powiedziałem sobie: teraz albo nigdy. Ryszard Szafirski pokazał mi zasady asekuracji, chodzenie w rakach – wspinaczkowe abecadło – i to było całe moje przygotowanie. Wszedłem na wysokość 4
tys. metrów, Changabang ma 6880. Na tej pierwszej wyprawie bałem się najmniej. Nie widziałem jeszcze śmierci w górach, lawin, miałem kolegów, przy których czułem się bezpieczny. Strach przyszedł później. Odniosłem też wówczas pierwszy sukces ratowniczy. Krzysztof Żurek i Anglik John Porter zeszli z góry, słaniając się na nogach, byli skrajnie wycieńczeni i odwodnieni. Żurek zostawił po drodze wszystkie rzeczy. Był w takim stanie, że jeszcze trochę i mógłby umrzeć. Kiedy następnego dnia obudzili się w namiocie pod kroplówką, Porter stwierdził, że bez lekarza już się w góry nie ruszy. Bo w angielskich ekipach nie było lekarzy.

Zdążyć przed monsunem
W 1979 roku bierze udział w wyprawie na niezdobyty jeszcze przez nikogo Peak 29 w Nepalu (7835 m). Pierwszego wejścia na szczyt dokonują Maciej Berbeka i Maciej Pawlikowski. – Po raz pierwszy i jedyny w życiu wyrywałem wtedy ząb. Maćka Berbekę ząb tak rozbolał, że kiedy leki przestały działać, zagroził: „Rwiesz albo schodzę do Katmandu”. Na szczęście miałem czym rwać. Potem już wszyscy musieli mieć zęby w superporządku, nawet starsze plomby trzeba było wymieniać, a ja nie musiałem zabierać narzędzi stomatologicznych. W ogóle z wyprawy na wyprawę miałem sprzętu coraz mniej. Brałem tylko to, co niezbędne.
Rok później, razem z prof. Janem Serafinem, będą stanowili ekipę lekarską wyprawy na Mount Everest. Po sukcesie wyprawy zimowej w 1980 roku Andrzej Zawada, który nią kierował, chce zdobyć szczyt nową drogą. Ale już na początku pojawia się problem. Zawada jest w Nepalu persona non grata. Wyszło na jaw, że ekipa, wbrew zakazowi miejscowych władz, kontaktowała się z Polską przez radio. A tam każdy, kto nawiązywał łączność radiową, był uważany za potencjalnego szpiega. Oficjalnie wyprawa została odwołana. Do Nepalu przyjeżdża jednak silna grupa z dr. Korniszewskim, nieformalnym kierownikiem, i po cichu czyni niezbędne przygotowania. – Siedziałem w Katmandu kilka tygodni w marcu i kwietniu i dawałem bakszysz. Wreszcie ministerstwo turystyki cofnęło zakaz; sądzili, że i tak nie zdążymy przed majowym monsunem. Ale my bez zezwolenia założyliśmy cztery obozy. Zawada przyleciał, przejął kierownictwo i wejście się udało: Andrzej Czok i Jerzy Kukuczka zdobyli szczyt. Ja doszedłem do trzeciego obozu na wysokości 6680 metrów. Mimo że i wówczas trochę mi zabrakło do 7 tys. metrów, dostałem srebrny medal „Za Wybitne Osiągnięcia Sportowe”.
W 1982 roku jedzie do Peru. Jest lekarzem i kierownikiem wyprawy na kolejny niezdobyty szczyt – Nina Shanka (5485 m) w Andach peruwiańskich. Cała czwórka „andinistos Polacos”, jak pisały o nich peruwiańskie gazety, wchodzi na szczyt. Dr. Korniszewskiemu ręce drżą z emocji, kiedy rozwija biało-czerwoną flagę. W drodze powrotnej zatrzymują się w wiosce Chician. – Miejscowy ksiądz pyta nas, czy znamy tych, którzy na Annapurnie wytyczyli nową drogę im. Jana Pawła II. Odpowiadamy, że to my. Ależ on się cieszył! Był to nietypowy ksiądz: młody, przed trzydziestką, znający kilka języków. Zabrał nas do kościoła na mszę. Oniemieliśmy z wrażenia – było tam kilkaset osób. A on stanął na ambonie i zaczął wyliczać grzechy swoich parafian, natychmiast nakładając na nich pokutę. Pedro na przykład, za bicie kijem krowy sąsiada, która wtargnęła na jego podwórko, miał odmówić
12 zdrowasiek. Po mszy ci wszyscy ludzie podchodzili i ściskali nam ręce. To było niesamowite przeżycie.

Krzyż nad szczeliną
Natychmiast po powrocie z Peru zaczyna organizować wyprawę na Manaslu (8163 m) w Nepalu. Znów wystąpi w podwójnej roli: kierownika i lekarza. Uczestników było jedenastu, ale musieli zatrudnić kilka osób do obsługi oraz stu kulisów, którzy w ciągu sześciu dni przenieśli do bazy założonej u czoła lodowca, na wysokości 4 tys. metrów, ponad cztery tony sprzętu i żywności. Ładunek ten został wcześniej przetransportowany drogą morską do Indii, a stamtąd do Katmandu. Kulisom, oprócz zapłaty, trzeba było dać na buty i wierzchnie ubranie. Mówiąc nawiasem, sprzęt nie wrócił do kraju. Musieli wszystko sprzedać, żeby zapłacić ludziom i dojechać do Indii, skąd odlatywali do Warszawy. Polski Związek Alpinizmu, zaalarmowany w sprawie pieniędzy, odpowiedział: radźcie sobie sami.
– Postanowiliśmy wejść na szczyt zimą, bez tlenu. Rok wcześniej Reinhold Messner stwierdził, że to niemożliwe. Chcieliśmy spróbować, tym bardziej że na Manaslu zapatrzyliśmy się już podczas wyprawy na Peak 29, leżący w bocznej grani od Manaslu. Dolną część drogi znaliśmy, bo była wspólna dla obu szczytów. I właśnie tam miał miejsce tragiczny wypadek – zginął Stanisław Jaworski, operator kręcący film o górach. Po dwudziestu latach jedyny świadek tego wypadku Maciej Pawlikowski zrelacjonował przebieg wydarzeń w „Tygodniku Podhalańskim” (nr 2 z 15.01.2004 r.): „Doszedłem nad turnię i wpiąłem się do nowej liny. Obok były jeszcze trzy inne liny z poprzednich wypraw: włoskiej, naszej na Peak 29 i jugosłowiańskiej. Wszystkie zwisały do komina, który na ponad trzydziestu metrach miał charakter pionowego tunelu. Zjechałem na linie przez tę rurę, zatrzymałem się niżej na półce i czekałem. Staszek rozpoczynał zjazd i nagle coś przeleciało koło mnie. Odruchowo przylgnąłem do ściany, bo myślałem, że to plecak. Spadł jeszcze kilkadziesiąt metrów poniżej mnie, na pochyły piarżysty taras. Popatrzyłem w dół i zobaczyłem sylwetkę ludzką. (…) Staszek, zamiast wpiąć się w linę najnowszą, założył ósemkę na jednej z tych starych i w momencie, kiedy ją obciążył, rozpoczynając zjazd, lina się zerwała”.
Pochowali Stanisława Jaworskiego w głębokiej szczelinie lodowcowej w pobliżu szlaku, pod ścianami Peaku 29. Pomodlili się, ustawili nad szczeliną krzyż.
A po dwóch dniach przerwy postanowili iść dalej, dedykując to wejście koledze, który zdobywanie Manaslu przypłacił życiem. – Staszek chciał pokazać w swoim filmie, że chodzenie po górach jest jak narkotyk – mówi prof. Korniszewski. – Coś w tym jest. Tam w górze człowiek czuje się lepszy, ma świat u stóp. A z tamtej perspektywy i świat jawi się lepszy.
Na szczyt udało się dotrzeć dwóm uczestnikom wyprawy: Maciejowi Berbece i Ryszardowi Gajewskiemu. W historii światowego himalaizmu był to drugi po Mount Evereście ośmiotysięcznik zdobyty zimą, a pierwszy – zimą bez tlenu. Prof. Korniszewski doszedł do obozu 4. na wysokości 7600 metrów, ustanawiając swój własny rekord życiowy.

Choroba wysokościowa
W latach 1978-1992 prof. Lech Korniszewski uczestniczył w 10 wyprawach wysokogórskich organizowanych przez kluby z Zakopanego, Katowic, Warszawy. Wspinał się z ludźmi, którzy stali się legendą polskiego alpinizmu, a ich dokonania zapisały się w historii światowych wspinaczek. Znał ich słabości i niedomagania zdrowotne lepiej niż ktokolwiek inny. W latach 1980-2004 działał w komisji lekarskiej Polskiego Związku Alpinizmu. Zasiadał w niej – jedyny pediatra – obok ortopedów Jana Serafina i Grzegorza Benkego. Komisja analizowała wszystkie wypadki zdarzające się w górach i kwalifikowała uczestników do wspinaczek. Przed laty trzeba było spełniać określone wymagania zdrowotne, potem rygory się rozluźniły. Dziś wchodzi każdy, kto chce wejść. Musi tylko dużo zapłacić.
W górach występuje najwięcej problemów internistycznych w związku z wysokością: niewydolność krążenia i kwestie adaptacyjne organizmu. Adaptacja jest powolna, chodzi o wytworzenie większej liczby erytrocytów – krwinek czerwonych przenoszących tlen z płuc do całego organizmu. Na wysokości 5,5 tys. metrów ciśnienie parcjalne tlenu jest dwukrotnie mniejsze, czyli trzeba dwa razy więcej oddychać. – Sam kiedyś miałem po powrocie z wyprawy 6,6 mln czerwonych ciałek – mówi prof. Korniszewski.
W 1986 roku, podczas wyprawy zakopiańskiej na Czo-Oyu (8201 m) w Nepalu, ma do czynienia z typowym przypadkiem choroby wysokościowej. – Wszyscy już zeszli, ja czekałem w namiocie na ostatnich: Andrzeja Osikę i Marka Danielaka. Miałem od nich wiadomość, że czują się dobrze, więc byłem spokojny. Tymczasem Osika schodzi sam i mówi, że Marek został 200 metrów wyżej, jest siny i kaszle. Biorę torbę, termos i lecę. A on ma już pianę na ustach i wszystkie objawy obrzęku płuc. Zrobiłem zastrzyk z hydrokortyzonu i sprowadziłem go do namiotu. Rzęził całą noc. Następnego dnia schodziliśmy do wieczora, aż w pewnym momencie on nie wytrzymał. Położył się i mówi: „Już tu umrę, dalej nie idę”. Byliśmy na otwartej przestrzeni lodowca – potworny wydmuchów, nie ma gdzie rozbić namiotu. Trochę dalej widzę głazy, które osłonią nas przed wiatrem, więc go proszę: chodź, to blisko, a on ani drgnie. W końcu złapałem kij narciarski i mu przyłożyłem. Nigdy przedtem to mi się nie zdarzyło, ale okazało się skuteczne – pozbierał się i przenocowaliśmy pod tymi głazami. W nocy słyszymy miauczenie kota. Najpierw myślałem, że to wiatr, jednak rano odkryliśmy wokół namiotu pełno odcisków łap. To była śnieżna pantera. Tym razem Marek Danielak szczęśliwie dotarł do Polski. Ale rok później zginął w Andach.

Spotkanie tytanów
W 1987 roku prof. Korniszewski był na Sziszapangma w Tybecie (8012 m), jedynej wyprawie koedukacyjnej z jego udziałem. Spotkali się na niej najwybitniejsi himalaiści świata: Jerzy Kukuczka, zdobywca 14 ośmiotysięczników – Korony Ziemi – i Wanda Rutkiewicz, która nie zdążyła powtórzyć tego rekordu. I natychmiast się pokłócili. – Doszło do konfliktu interesów. Wanda chciała, żeby Jurek jako kierownik zapewnił jej transport ciężkiego sprzętu filmowego na szczyt. On uważał, że film jest jej prywatną sprawą i nie może dodatkowo obciążać innych członków wyprawy. Skończyło się tym, że Wanda zwracała się bezpośrednio do kolegów o pomoc. A na widok jej uśmiechu ludzie miękli, ona potrafiła to sprawić. Wtedy Wanda była jeszcze w dobrej formie – ocenia profesor. – Ale w 1992 roku, tuż przed wyprawą na K’angcz’endzongę, gdzie zaginęła, stan jej zdrowia znacznie się pogorszył. Wiele lat wcześniej miała wypadek na Kaukazie – spadł na nią kamień, powodując uraz miednicy i kości udowej. I ta kontuzja się odnowiła. Zrobiliśmy USG, bo bolała ją nerka, ale na urografię już nie przyszła, zadzwoniła, że czuje się świetnie. W przeddzień wyjazdu miała odebrać apteczkę, którą jej przygotowywałem na każdą wyprawę. Przyjechała o północy, wyglądała dramatycznie źle. Mówię: Wanda, nie powinnaś jechać. Ale ona była śmiertelnie ambitna. Liczyły się tylko góry.
W wyprawach organizowanych przez Jerzego Kukuczkę prof. Korniszewski uczestniczy dwukrotnie: w rok po Sziszapangmie, w 1988 roku, wybrał się po raz drugi na Annapurnę. – Kukuczka sprawiał bardzo sympatyczne wrażenie. Był rzeczowy i wesoły, uwielbiał opowiadać śląskie dowcipy, które w ustach prawdziwego Ślązaka brzmiały szczególnie zabawnie. Był człowiekiem prostym, po technikum górniczym, ale wciąż się czegoś uczył. Zginął rok później na Lhoce.
Gaszerbrum w Karakorum (8068 m) z Krzysztofem Wielickim jako liderem kończy w 1992 roku wspinaczki prof. Korniszewskiego na dach świata.
W Pakistanie zetknąłem się po raz pierwszy z wojującym islamem.
W hotelu w Rawalpindi ktoś nas zaalarmował, że skatowani studenci kanadyjscy potrzebują pomocy. Miejscowy sąd skazał ich na 15 batów za picie whisky na dworcu autobusowym. Butelkę zawinęli w gazetę, ale ludzie poczuli zapach i wezwali policję. Wyrok został natychmiast wykonany. Leżeli na brzuchu, bo to była jedyna możliwa pozycja. Mieli już strupy, ale byli tak obolali, że nic nie mówili, kiedy robiłem im opatrunki. A my kupiliśmy whisky, i to najzupełniej legalnie, na podstawie zaświadczenia z pakistańskiego Home Office, że to do posług religijnych. Było tylko jedno zastrzeżenie: nie wolno pić publicznie. Whisky była w małych buteleczkach, kupiliśmy trzy tuziny. Pierwsza miała okropny słodki smak, druga już lepszy. Kiedy schodząca ze szczytu wyprawa angielska zobaczyła, co sobie popijamy, od razu któryś skomentował: „Oj, Polacy to potrafią” i zapytał, gdzie się to zaświadczenie załatwia.

Krótka recepta na długowieczność
Góry najwyższe i dochodzenie do nich, już samo w sobie będące wspaniałą przygodą, są najlepszym sposobem na przedłużenie życia – uważa prof. Korniszewski. – Kiedy mi mówią: przecież możesz się tam zabić, odpowiadam: ale ja tam jadę na trzy miesiące, a jest tak, jakbym przeżył trzy lata.

Prof. Lech Korniszewski – pediatra i genetyk, urodził się w 1936 r. w Szreńsku k. Mławy w rodzinie nauczycielskiej. Ojciec, uczestnik kampanii wrześniowej 1939 r., przez całą wojnę przebywał w oflagu. Po wojnie rodzina zamieszkała w podwarszawskim Michalinie. Studia na warszawskiej AM ukończył w 1960 r. Dwa lata później został asystentem prof. Rajmunda Barańskiego w Katedrze i Klinice Pediatrii AM przy ul. Litewskiej. W 1969 r. obronił pracę doktorską, w 1983 r. został habilitowany, w 1996 r. otrzymał nominację na profesora. Od 1981 r. do emerytury w październiku 2006 r. kierował II Katedrą Pediatrii oraz Kliniką Diabetologii Dziecięcej i Wad Wrodzonych AM przy ul. Działdowskiej. Utworzył też poradnię genetyczną i wprowadził do programu kształcenia studentów genetykę. Jest jedyną osobą w AM, która ma specjalizację z genetyki klinicznej
i uprawnienia do kształcenia studentów w tej dziedzinie. Po przejściu na emeryturę zajął się organizowaniem dydaktycznego Zakładu Genetyki Klinicznej na II Wydziale AM. W dorobku naukowym ma 108 publikacji, a także podręcznik dla studentów „Genetyka medyczna” i monografię „Dziecko z zespołem wad wrodzonych. Diagnostyka dysmorfologiczna”. Żona – Alicja
z domu Koziełł – jest lekarzem radiologiem. Mają synów Tomasza i Piotra.

Ewa DOBROWOLSKA

Archiwum