15 marca 2007

Odpowiedzialność zawodowa – Szarlatan z doktoratem – cz. III

Z orzecznictwa Okręgowego Sądu Lekarskiego w Warszawie

Metoda niezweryfikowana równa się bezwartościowej

Spróbujemy dokonać oceny omawianego przypadku z punktu widzenia ewentualnej odpowiedzialności karnej i cywilnej Teofila G.1
Można na wstępie wykluczyć, by jego postępowanie w stosunku do Krzysztofa P. wypełniało znamiona jakiegoś przestępstwa przeciwko zdrowiu i życiu. Krzysztof P. od badania ani nie umarł, ani nie doznał żadnego rozstroju zdrowia. Skutek taki nie tylko się nie pojawił, ale i nie mógł się pojawić – zakładamy, że OBERON jest to urządzenie samo w sobie równie nieszkodliwe, co „leki” homeopatyczne.
Nie doszło też do sytuacji, by ufając wynikom badania, Krzysztof P. zaniechał poddawania się badaniom „konwencjonalnym” i w wyniku tego doznał uszczerbku zdrowotnego.
Badanie wywołało wprawdzie u pokrzywdzonego lęki przed nieokreśloną chorobą, utrudniające mu normalne życie, co stanowi jakiś rodzaj uszczerbku na zdrowiu. Trudno tu jednak mówić o „spowodowaniu ciężkiego uszczerbku na zdrowiu w postaci trwałej choroby psychicznej”, o czym mowa w art. 156 § 1 pkt 2 k.k.
Uzasadnione i zupełnie realne byłoby natomiast skazanie dr. Teofila G. za przestępstwo z art. 286 § 1 k.k.2 , zwane potocznie oszustwem.
Jest niewątpliwe, że Krzysztof P. niekorzystnie rozporządził swoimi ponad 200 złotymi, ponieważ zapłacił je w gruncie rzeczy za nic (za kilka kolorowych rysuneczków, fałszywą diagnozę i podejrzaną substancję w buteleczce). Znajdował się przy tym w błędzie co do wartości diagnostycznej aparatu OBERON3 .
Teofilowi G. można również przypisać cel osiągnięcia korzyści majątkowej (co najmniej na rzecz osoby prowadzącej „hurtownię ziołoleków”4 ).
Najtrudniej byłoby dowieść mu zamiaru popełnienia oszustwa (przestępstwo to można popełnić tylko umyślnie). Jeżeli naprawdę wierzył on w wartość OBERONA, to tym samym nie miał świadomości, że rozporządzenie mieniem przez Krzysztofa P. było niekorzystne. Nie sposób byłoby więc przypisać mu umyślności (zamiaru).
Jak pamiętamy, sąd I instancji wyrażał wątpliwości, czy Teofil G. był „naiwnym i bezkrytycznym nabywcą (…) bezwartościowego sprzętu diagnostycznego, czy też wyrachowanym uczestnikiem procederu straszenia pacjentów i nakłaniania ich do kupowania podejrzanych produktów w ťhurtowni ziołolekówŤ”. Naczelny Sąd Lekarski nie miał w tej sprawie złudzeń, stwierdzając: „niewątpliwie obwiniony posłużył się metodą diagnostyczną bezwartościową (…), postępując z pobudek czysto komercyjnych” – sędziowie uznali więc Teofila G. za działającego z rozmysłem szarlatana. Jeśli sąd powszechny w sprawie karnej podzieliłby przekonanie NSL, obwiniony z pewnością zostałby skazany za oszustwo.

Kwestia ewentualnej odpowiedzialności cywilnej jest bardziej złożona. Ogólnie wymagałoby udowodnienia istnienie adekwatnego (statystycznie normalnego) związku przyczynowego między zawinionym działaniem Teofila G. a poniesionymi przez pacjenta szkodami.
Opłata 150 zł za przeprowadzone „badanie” stanowiła z pewnością świadczenie nienależne, kwalifikujące się do zwrotu na podstawie art. 410 k.c. i takiej kwoty Krzysztof P. mógłby żądać od tajemniczego jednookiego mężczyzny z „hurtowni ziołoleków”. Mógłby jej alternatywnie dochodzić od dr. Teofila G., w tym przypadku jednak na podstawie art. 415 k.c., jako jednego ze składników szkody majątkowej.
Również wydatki poniesione na podejrzane „ziołoleki” mieszczą się w granicach normalnych następstw wmawiania poszkodowanemu, że jest ciężko chory. W przeciwnym razie Krzysztof P. by ich nie kupował. Wprawdzie co z nabytych środków skonsumował, to jego, wszelako trudno byłoby potraktować to jako compensatio lucri cum damno (czyli potrącenie z odszkodowaniem odniesionych korzyści). Nie ma bowiem danych, aby na łykaniu owych pigułek poszkodowany cokolwiek realnie skorzystał. Zaznaczmy, że nawet rzeczywiste (nieoszukańcze) świadczenie zdrowotne nie mogłoby być traktowane jako korzyść nadająca się do potrącenia, gdyby udzielono go przy oczywistym braku wskazań u konkretnego pacjenta5 .
Z akt sprawy nie wynika, czy późniejszą diagnostykę, zmierzającą do potwierdzenia lub wykluczenia „rozpoznania” postawionego przez OBERON Krzysztof P. opłacał z własnej kieszeni. Wprawdzie decyzja o poddaniu się tym czynnościom należała do poszkodowanego, jednak należy uwzględnić, że motywem był w tym wypadku alarmujący wynik „badania” w wykonaniu Teofila G., nie zaś fanaberie Krzysztofa P. Reakcja pacjenta, który po usłyszeniu niekorzystnej diagnozy zasięga porady u innych lekarzy, a ewentualnie poddaje się badaniom dodatkowym, jest najzupełniej normalna z punktu widzenia psychologii. Gdy diagnoza – jak w tym wypadku – jest wyssana z palca, koszty dalszych badań stanowią jej normalne, szkodliwe następstwo6 (chociaż rzecz jasna w rozsądnych granicach – tzn. jednego kompletu badań).
Poza szkodami majątkowymi należy rozważyć kwestię naruszenia dóbr osobistych. Wiele wskazuje, że szarlatańskie praktyki Teofila G. istotnie wprawiły Krzysztofa P. w stan przewrażliwienia na punkcie własnego stanu zdrowia. Przecież poddał się on badaniu, ufając zarówno w skuteczność proponowanej mu „metody diagnostycznej”, jak i w uczciwość
i kompetencje Teofila G. Wszystko odbywało się wprawdzie w dziwnych okolicznościach, opis działania aparatu przywodzi skojarzenia z literaturą fantastycznonaukową, i to w wersji dla dzieci i młodzieży, a Krzysztof P. jest człowiekiem dorosłym, wykształconym i zapewne inteligentnym, jednak „przeciętny obywatel”, nawet wykształcony, rzadko kiedy zdobędzie się na sceptyczne podejście do wywodów człowieka w białym fartuchu. Od doktora nauk medycznych można – jak to zaznaczył sąd – wymagać krytycyzmu wobec stosowanych przez siebie metod. Wymaganie to nie rozciąga się jednak na poszkodowanego. Nie należy się więc dziwić, że pacjent z największą powagą potraktował diagnozę Teofila G. Ewentualna hipochondria raczej nie da się potraktować jako normalne następstwo wpierania mu nieistniejących chorób. Jednak niewątpliwie Krzysztof P. najadł się strachu, i to jest krzywda (uszczerbek na dobrach osobistych), za którą mógłby próbować dochodzić zadośćuczynienia.

Na zakończenie – kilka słów podsumowania w związku z problemem ciężaru dowodu w prawie karnym i cywilnym.
Prawdą jest, że oskarżonemu w procesie karnym (identycznie, jak obwinionemu przed sądami lekarskimi) należy udowodnić winę i że on sam nie ma obowiązku ani dostarczania dowodów przeciwko sobie, ani wykazywania, „że nie jest wielbłądem” – czyli, że nie zawinił. Nie ma nawet obowiązku składania wyjaśnień. Z kolei w procesie cywilnym ciężar dowodu obarcza na zasadach ogólnych tę stronę, która
z danego faktu wywodzi skutki prawne. W procesie odszkodowawczym to poszkodowany ma dowieść podstaw faktycznych swego roszczenia (istnienia szkody, jej wysokości, związku przyczynowego itd.).
Nasz bohater Teofil G., do spółki z obrońcami, próbował stawiać całe postępowanie dowodowe na głowie, twierdząc, że skoro zarzuca mu się używanie aparatu bezwartościowego, to istnieje obowiązek udowodnienia owej bezwartościowości. Powołany w sprawie drugi biegły sporządził opinię, z której bezwartościowość OBERONA wynikała jednoznacznie. Tyle tylko, że została wykazana metodą dowodu negatywnego – w uproszczeniu, że w poważnej literaturze przedmiotu nic nie wiadomo, aby diagnozowanie z użyciem OBERONA było skuteczne. Dowód ten, jak każdy inny, podlegał swobodnej ocenie sądu i ostatecznie OSL dał biegłemu wiarę. Nic formalnie nie stało na przeszkodzie, by obwiniony dowód ten obalił. To jednak nie nastąpiło, mimo prób, tyleż rozpaczliwych, co żałosnych. Doktorowi Teofilowi G. wystarczyłoby wskazanie choćby jednej wiarygodnej publikacji, która dowodziłaby jego racji, ale przez dwa lata wskazać jej nie zdołał.

Na tle przypadku Teofila G. wynikł problem szerszy: czy wolno lekarzowi posługiwać się w celach medycznych dowolną migoczącą, wyjącą, gwiżdżącą, wypluwającą zwoje papieru (niepotrzebne skreślić) aparaturą – dopóki fachowiec (biegły) nie wypowie się wyraźnie, że jest ona nic nie warta? Odpowiedź na to pytanie jest, rzecz jasna, negatywna. Zarówno
z punktu widzenia ocen prawnych, jak i etycznych – w medycynie dopuszczalne jest wyłącznie posługiwanie się metodami sprawdzonymi7
i wynikającymi z aktualnego stanu wiedzy. Nie ma więc tutaj miejsca na gdybanie ani na najświętszą nawet wiarę.

Maria BORATYŃSKA,
Przemysław KONIECZNIAK
Autorzy są pracownikami naukowymi Wydziału Prawa i Administracji UW

Archiwum