25 kwietnia 2011

Kanty pod dywanem

Wybitny profesor Uniwersytetu Harvarda we wczesnym etapie swej kariery przepisał dwa cudze artykuły.
Po 25 latach, gdy to przypadkowo odkryto, z hukiem wyleciał z tej słynnej uczelni – mówi w rozmowie z Wojciechem Kutą dr Marek Wroński, publicysta miesięcznika „Forum Akademickie”*, rzecznik rzetelności naukowej Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego.

Podczas bydgoskiej konferencji poświęconej patologiom w nauce (3-4 listopada 2010 r.), której był pan jednym z inicjatorów i prelegentów, odbyła się sesja dotycząca m.in. plagiatów w publikacjach naukowych z zakresu medycyny. To dziedzina w szczególny sposób narażona na przywłaszczanie cudzego dorobku?
Niestety, problem ten dotyczy wszystkich dziedzin nauki, nie tylko zresztą w Polsce. Konferencja na Uniwersytecie Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy została zorganizowana przez prorektora ds. nauki prof. Janusza Ostoję-Zagórskiego, z dużą pomocą minister Barbary Kudryckiej.
Podczas sesji pt. „Starania środowiska akademickiego o rzetelność naukową” dr Małgorzata Pawelec z wrocławskiej Akademii Medycznej mówiła o nierzetelnej habilitacji z zakresu ginekologii, ja natomiast przedstawiłem sprawę 50 plagiatów w publikacjach dotyczących biochemii autorstwa profesora ówczesnej Śląskiej Akademii Medycznej. Obie sprawy były głośne pod koniec lat 90.
W sesji rzeczników dyscyplinarnych swoimi przemyśleniami i doświadczeniami podzielił się wieloletni rzecznik dyscyplinarny wrocławskiej AM prof. Stanisław Pielka oraz rzecznik Centrum Medycznego Kształcenia Podyplomowego w Warszawie prof. Wojciech Pypno.
Z kolei w czasie sesji „Nieuczciwość w nauce – uwagi rektorów” prof. Andrzej Lewiński, były rektor Uniwersytetu Medycznego w Łodzi, mówił o „klonowanych doktoratach” – głośnej w 2005 r. sprawie sześciu nierzetelnych doktoratów napisanych u jednego promotora – dr. hab. Mirosława Janiszewskiego – i bronionych na kilku wydziałach w kraju. W ciągu 10 lat miał ich 37, co pozwalało mu przenosić dane i tekst z jednej pracy doktorskiej do drugiej.

Naruszanie praw autorskich w naszej medycynie ma więc niechlubną tradycję… Co sprzyja temu swoistemu chodzeniu polskich badaczy na skróty?
Przede wszystkim fakt, że nad tym zjawiskiem nie ma praktycznie żadnej kontroli. Dzieje się tak, pomimo istnienia w Polsce licznych gremiów powołanych do monitorowania i karania przypadków przywłaszczania własności intelektualnej w nauce oraz dość surowego prawa.
Wyobraźmy sobie supermarket, w którym klient wrzuca towar do koszyka, sam wylicza w kasie należność, wydaje sobie resztę i bez żadnej kontroli wychodzi. Efekt – sklep bankrutuje po kilku dniach.
Tak właśnie wygląda sytuacja w naszej nauce, gdzie wszystko się opiera na zaufaniu i wierze w rzetelność naukowca. Powinno się ufać, ale i kontrolować.

Jest pan lekarzem z wieloletnią praktyką, m.in. w Stanach Zjednoczonych. Skąd u anestezjologa to naukowe, nomen omen, zainteresowanie nierzetelnością w nauce i tropienie wszelkich jej przypadków?
Dokładnie jestem anestezjologiem z doświadczeniem w neuroreanimacji i intensywnej terapii neurochirurgicznej oraz neuroanestezjologii.
W latach 1989-2007, gdy pracowałem w USA, zafascynowały mnie metody leczenia przerzutów do mózgu, które za oceanem były i są znacznie efektywniej leczone niż u nas. Zajmowałem się, m.in. w Centrum Onkologii im. Sloana-Ketteringa, badaniem wyników terapii przerzutowych guzów mózgu, a później w Staten Island University Hospital wynikami leczenia radiochirurgicznego.
Wcześniej, po studiach, pracowałem 10 lat w Polsce.
Wtedy jednak nie docierały do mnie żadne informacje o nierzetelności naukowej, bo też o niej głośno się nie mówiło. Plagiatami zainteresowałem się zupełnie przypadkowo właśnie w Stanach Zjednoczonych, gdzie niemal co miesiąc wybuchały skandale związane z naruszaniem praw autorskich przez ludzi nauki, także w medycynie.
Czytając o tak licznych przypadkach nieuczciwości naukowców, postanowiłem o niej napisać artykuł poglądowy. Zacząłem gromadzić piśmiennictwo. Właśnie wtedy, latem 1997 r., natknąłem się na małą notkę o wspomnianym wcześniej profesorze ówczesnej Śląskiej Akademii Medycznej, doc. Andrzeju Jendryczce, z której wynikało, że dopuścił się plagiatu. Ponieważ nikt z władz, od kierownika katedry po rektora uczelni, nie chciał wtedy ze mną o tej wstydliwej sprawie rozmawiać, zacząłem sam sprawdzać dorobek prof. Jendryczki. I przypadkowo odkryłem drugi plagiat, zaraz potem trzeci, czwarty itd. Okazało się, że ma na swoim koncie kilkadziesiąt plagiatów.

To była bodaj pierwsza tak głośna sprawa przywłaszczenia – i to wręcz na hurtową skalę – własności intelektualnej w polskiej medycynie?
Pierwsza i zarazem największa. Pracowałem nad nią dobrych kilka miesięcy i dopiero po takim czasie, również za sprawą mediów – głównie „Rzeczpospolitej” – udało mi się w styczniu 1998 roku przerwać swoistą zmowę milczenia środowiska medycznego, zresztą nie tylko na Śląsku. Mam gorzką satysfakcję, że prace podpisywane przez pana Jendryczkę, podobnie jak i moja skromna osoba, weszły do historii nauki światowej, bowiem był to pierwszy przypadek odkrycia plagiatora poprzez Internet i bazę prac medycznych „PubMed”.

W ciągu kilkunastu lat zgromadził pan pokaźną dokumentację dziejów nierzetelności w nauce.
Jakie miejsce zajmuje w tym archiwum polska medycyna?

Staram się dokumentować wszelkie przypadki patologii w nauce na całym świecie. Szacuję – bo dokładnej liczby nie jestem teraz w stanie podać – iż w moich zbiorach jest od 8,5 do 9 tysięcy przykładów owej patologii we wszystkich dziedzinach nauki, z których medycyny dotyczy ok. 2 tysięcy prac. W tej z kolei grupie mam dokumentację ok. 40 przypadków nierzetelności w polskiej medycynie.
Wałkowana ostatnio w mediach sprawa prof. Ryszarda Andrzejaka, zawieszonego rektora Akademii Medycznej we Wrocławiu, może się przyczynić do tego, że nasze przepisy będą bardziej skutecznie zapobiegały popełnianiu plagiatów?
Prawo w tej materii mamy całkiem dobre. Jest nawet bardziej restrykcyjne niż w wielu innych krajach, bo osobie, która dopuściła się w pracy naukowej niedopuszczalnych zapożyczeń, grozi odpowiedzialność karna. Jest więc penalizacja plagiatów, jednak szkopuł tkwi w tym, że polskie uczelnie nie chcą ujawniać takich przypadków.

To się może jednak zmienić. Konferencja w Bydgoszczy i zapowiedź jej kolejnych edycji świadczy o tym, że środowisko akademickie zauważyło, iż ma poważny problem i chce o nim głośno rozmawiać?
Nie jestem w tym względzie wielkim optymistą, choć oczywiście takie konferencje są bardzo potrzebne. Przede wszystkim należy w pewnych szczegółach dopracować przepisy dyscyplinarne, które, powtarzam, generalnie nie są takie złe. Minister nauki i szkolnictwa wyższego, jak również minister zdrowia muszą z tych przepisów konsekwentnie korzystać. Warto m.in. stworzyć Biuro Rzecznika Rzetelności Naukowej przy resorcie nauki i szkolnictwa wyższego, co ułatwi ministrowi dyscyplinowanie i nadzorowanie wyższych uczelni oraz innych instytucji i gremiów naukowych, gdzie wpływają przypadki różnorodnej nierzetelności naukowej. Tajemnicą poliszynela jest fakt, że uczelnie nie zawsze chętnie karzą swoich pracowników.
Nawet jeśli w Polsce są orzekane kary za plagiat, mają one symboliczny wymiar, zaś sprawy karne umarza się ze względu na nikłą szkodliwość społeczną.
Z kolei postępowania zmierzające np. do pozbawienia stopnia czy tytułu naukowego ciągną się u nas latami. Skuteczną karą jest więc już samo upublicznianie takich spraw, co robię na łamach „Forum Akademickiego”. Mocno to wtedy przeszkadza „zamiataniu ich pod dywan”. […]

Artykuł ukazał się w „Rynku Zdrowia” (nr 12/2010), skróty eg

Archiwum