24 października 2011

Literatura i życie

Artur Dziak

W doktorze Antonio wszystko jest piękne – powiedziała wiedenka, która od pierwszego dnia zakochała się w swym lekarzu. Była piękną, młodą kobietą, która przyjechała do prof. Adama Grucy z zamiarem leczenia skoliozy, na którą cierpiała od wczesnego dzieciństwa. Jej marzeniem było móc założyć wieczorową suknię odsłaniającą plecy.
Wiedenki wyprostować zupełnie nie było można, ale mimo to prof. Gruca operacji się podjął. Zabieg uczynił swoje, ale naturalnie nie mógł spełnić wszystkich oczekiwań pacjentki. Wiadomo, jak wielkie znaczenie dla wyniku operacji ma aspekt emocjonalny, szczególnie w przypadku kobiety, która pragnie być kochaną! Było oczywiste, że jeśli Antonio odpłaci podobnym uczuciem, pacjentka będzie wyleczona!
Niestety Antonio, jak przystało na prawdziwego romantyka i poetę, balował z wiedenką po najlepszych lokalach stolicy, ale o małżeństwie słuchać nie chciał. Mimo że goły jak mysz kościelna, żył z głową w chmurach i wszelkie sugestie kwitował krótko: – Jestem kochankiem bogini wolności i obce mi są wszelkie myśli o burżujskim dobrobycie!
Jak każdy drogocenny klejnot, tak i Antonio miał jednak pewną wadę. Było nią powolne, lecz niestety ciągłe tracenie włosów okraszających piękną głowę Cezara. Do dzisiaj nie mogę zrozumieć, dlaczego mężczyzna, tak hojnie przez naturą wywianowany, przykładał niewspółmiernie wielką wagę do swej fryzury. Wszystkim rzucało się to w oczy, a w szczególności nam, którzy dzieliliśmy z nim pokój w klinice.
Codziennie rano Antonio, który nawyki i obyczaje miał wielkopańskie, po ustawieniu pokaźnego lustra na biurku, wyciągał z kieszeni fartucha duży szylkretowy grzebień i przez dobrych kilka chwil układał loki z każdym dniem marniejącej fryzury. Przyczesywał włosy z lewa na prawo oraz od tyłu ku przodowi i na odwrót w celu znalezienia kompozycji do zaaprobowania. Owo komiczne „układanie piórek”, jak określaliśmy codzienny poranny rytuał, miało w sobie coś ze wzniosłej ceremonii. Ustawione w pozycji wyjściowej lustro było przenoszone z miejsca na miejsce, przysuwane i odsuwane, podnoszone ku górze i ponownie stawiane na biurku. Nierzadko w użyciu było lusterko dodatkowe wraz z biurkową lampką. Lusterko trzymane z tyłu głowy pomagało we wstydliwym zaczesywaniu miejsc, w których włosy były wyjątkowo mizerne, względnie przypominały „delikatny meszek na damskim brzuszku”, jak to określił kiedyś zawsze skłonny do zgrywów Andrzej, nasz utalentowany anestezjolog. Ceremonię kończyło staranne mycie rąk i czyszczenie grzebienia oraz specjalnej szczoteczki do usuwania resztek wypadłych włosów z okolic za uszami i z kołnierza koszuli. Dokonywane w skupieniu czynności i przegląd grzebienia były momentem kulminacyjnym i decydującym o całym dniu Antonia. Ba, moment ten decydował o losie osób, które miały szczęście lub nieszczęście tego dnia „mieć z nim okoliczność”. Sprawa była prosta: nastrój i postępowanie naszego przyjaciela w ciągu całego dnia uzależnione było od… ilości wyczesanych włosów pozostałych na grzebieniu. Jeśli było niewiele, w powietrzu unosił się nastrój „Te Deum” i dzień zapowiadał się przepięknie dla wszystkich. W przeciwnym przypadku wokół narastał nastrój grozy. Jeśli feralnego dnia przypadało kolokwium z ortopedii, natychmiast ktoś informował studentów, że tego dnia będą padać głowy, więc należy uczynić wszystko, by sprawdzianu uniknąć!
Antonio kochał porządek, symetrię i ubóstwiał planowanie. Wszystkie czynności miały swój ustalony porządek chronologiczny i były skrupulatnie zapisywane. Służył do tego osobisty kalendarz ustawiony na środku biurka. Przykro to przyznać, ale wszyscy dzielący z Antoniem pokój, w tym i piszący te słowa, to były „flądry i niechluje”. Dlatego „sterylne” działania Antonia mocno nas drażniły i stanowiły inspirację do dowcipów. Do żelaznego repertuaru należało m.in. wpisywanie do Antoniowego kalendarza uciesznych przypomnień. W poszczególne rubryki Antonio wpisywał kaligraficznym pismem zarówno banalne notatki, w rodzaju: „zajęcia ze studentami”, „odebrać rentgenowskie badania”, jak i prawdziwe perełki, umożliwiające przygodnemu czytelnikowi zorientowanie się w wysokiej pozycji naukowej i towarzyskiej właściciela kalendarza, w rodzaju: „wywiad dla radia, zebranie w SPATIF-ie”, „narada u ministra”. Rozbawieni, w wolne rubryki wstawialiśmy swoje anonse, np.: „umyć nogi”, „kontrolne badanie w poradni W”, „napisanie odwołania w sprawie pomówienia o ojcostwo dziecka zmajstrowanego kucharce z przyszpitalnej stołówki” itp.
Antonio był kochanym dziwakiem, który każdego dnia dostarczał nam niezapomnianych przeżyć i rozrywki. Nic też dziwnego, że wszyscy korzystający z gabinetu, zawołani kawalarze, dla dobrego wica dający się pokroić na kawałki, byli stale gotowi do przeróżnych dowcipów. Zrobienie dobrego żartu niejednokrotnie stawiało na ostrzu noża naszą przyjaźń. Tylko gołębiemu sercu naszego przyjaciela, który by muchy nie skrzywdził, zawdzięczaliśmy, że uchodziło to nam na sucho. Kawały warto było robić – zresztą robili je wszyscy wszystkim – gdyż po krótkim okresie obrazy, z reguły dla zachowania twarzy i pozorów, przychodził moment na słodkie pojednanie. Mieliśmy po prostu usprawiedliwienie dla odwiedzenia po południu jednego z blisko położonych lokali.
Wybór tzw. restauracji docelowej, czyli takiej, z której już nie było odwrotu, następował spontanicznie w knajpie „pierwszego uderzenia” i zależał od zasobności naszych kieszeni oraz od pięknych pań, które zawsze wyniuchały, gdzie nas można ustrzelić. Jeśli chodzi o restaurację ostatniej szansy, obowiązywała zasada góralska, którą najpiękniej charakteryzuje strofka piosnki: „Do sklepu na dole przewieźli jabole, przywieźli jabole, nie póńde do domu, nie póńde do domu aż sie upierdole!”.
Mimo mizernych pensji, balować mogliśmy, gdyż zawsze znalazł się ktoś, kto kierowany uczuciem wdzięczności za leczenie zapraszał do lokalu. Odwiedzając późną porą dobry lokal, w rodzaju Kameralnej czy Bristolu, można też było natknąć się na znajomego, któremu „było już wszystko jedno”. Niejednokrotnie przeto po całonocnym balowaniu opuszczało się lokal z jedną czy z dwiema damami spotkanego gościa, gotowymi „dać nam szczęście”. Pamiętam, że tylko raz jakaś panienka „z odzysku” niedwuznacznie dała nam na koniec do zrozumienia, że teraz musi pójść do „swojego” fryzjera, no i w coś się ubrać, gdyż nieco bielizny uległo bezpowrotnemu zniszczeniu. – Prawda, że damy były sprawiedliwie przez całą noc używane, ale żeby za dobre serce odpłacać taką straszną niewdzięcznością i to w tak mało elegancki sposób – tego już za wiele – zawyrokował Antonio i skończyły się rewindykacje.
Z Antonim połączył nas w klinice wspólny pokój, biurko z historiami chorób pacjentów oraz zainteresowania, wśród których, oprócz poezji, literatury i teatru, niemałą rolę odegrała wielka skłonność do przedłużania młodości, czyli wykorzystywania każdej dogodnej chwili, by wyrwać się na miasto, gdzie kusiło wino, kobiety i śpiew!
Ksywkę Antonio nadałem mojemu przyjacielowi już pierwszego dnia naszej znajomości, gdyż wyjątkowo doń pasowała. Antonio był przystojnym, dużym mężczyzną o głowie rzymskiego senatora, szlachetnej twarzy i pięknych rękach. Maniery, choć nieco démodé, miał na wskroś arystokratyczne. Szlachetne imię Antoni, jakie mu nadano na chrzcie, wydawało mi się zbyt pospolite, tym bardziej że przecież stale obracaliśmy się w eleganckim świecie i wśród wszelkich niedobitków tzw. wyższych sfer, z którymi przyszło nam się stykać z racji pełnionego zawodu.
Antonio miał piękną partyzancką przeszłość, w czasie wojny często ocierał się o śmierć. Imponował mi, ale też niejednokrotnie przerażał swoją nienawiścią do komuny, w związku z czym nazbyt często musiałem uruchamiać wszystkie moje powietnamskie koneksje w tzw. aparacie przymusu i represji, by wyciągnąć go na czas z rąk „siepaczy”, jak nazywał milicję i bezpiekę. Nierzadko zmuszeni byliśmy w takich sytuacjach prosić prof. Grucę o wsparcie. Znajomości profesora sięgały chyba wyżej Kremla!
Pewnego dnia otrzymałem wiadomość, że Antonio został zatrzymany przez milicję i znajduje się w komisariacie przy ul. Waliców. Szybko kontaktuję się ze znajomymi. Podają namiar na pracującego tam człowieka, który może ułatwić „odbicie”. Po przybyciu do komisariatu trafiam na przyjątko dla hierarchów. Wypijam szklaneczkę na dzień dobry i schodzę na „dołek”, gdzie siedzi mój przyjaciel. Zostaję wpuszczony do Antonia, mówię mu, że za chwilę wyswobodzę go z rąk prześladowców i chcę udać się na górę, by dopełnić formalności. Wejść łatwo, ale wyjść z celi, to sprawa zupełnie inna, gdyż zmienił się dyżurny klawisz. Walę więc mocno w zamknięte na głucho drzwi. Po chwili uchyla się okienko z judaszem i jakiś zachrypły głos warczy: – Czego mordę drze?
Mimo takiego entrée wyjaśniam grzecznie, że chcę opuścić celę, gdyż znalazłem się w niej zupełnie przypadkowo!
Z wypowiedzianej do mnie wiązanki orientuję się, że każda z zamieszkujących tutaj łajz mówi, że siedzi przypadkiem. Jednocześnie profos robi się bardzo nieprzyjemny, kiedy zauważa krawat i sznurowadła, rzeczy, których zatrzymany nie ma prawa mieć. Na szczęście balująca wierchuszka komisariatu zauważa moją przedłużającą się nieobecność. Wysłany oficer uwalnia mnie z kryminału i wraz z Antoniem idziemy na górę, by uczcić jego oswobodzenie z „domu niewoli”. Uwolnienie Antonia jest długo fetowane, więc milicyjna suka odwozi nas do domu, aby przypadkiem jakieś „mundurowe łajzy” nie wyrządziły nam krzywdy.
Ponieważ zapomniałem adresu mojego domu (sic!), milicja odwozi nas do Antonia. Od tego czasu cieć uniżenie kłania się Antoniemu, mniemając, że on też pracuje w „spółdzielni ucho”.

Archiwum