26 grudnia 2012

Macedońskie ślady w Polsce

Szpital ten był najbardziej utajnioną placówką służby zdrowia w całym PRL-u. Jego ponaddwuletnia intensywna działalność nie została oficjalnie w ogóle nigdzie potwierdzona. Do pobytu w nim nie przyznawali się nawet pracujący tam wówczas lekarze i leczeni pacjenci. Tak było przez wiele lat. Dopiero od 1989 r. uchylono rąbka tajemnicy w nielicznych publikacjach. Mówiło się w nich przede wszystkim o szpitalu dla uchodźców greckich z komunistycznej partyzantki. Niewiele o tym, że wśród nich byli także Macedończycy z północnego obszaru Grecji, z tzw. Macedonii Egejskiej, mający silne poczucie odrębności narodowej i walczący nie tyle z pobudek ideologicznych, ile raczej narodowych.

Szpital na wyspie Wolin w 1949 r. powstał z powodów politycznych. Ale zatrudnieni w nim lekarze, pielęgniarki i pozostały personel z pewnością pracowali z powołania i potrzeby serca, skoro jeszcze po 60 latach dawni pacjenci, a nawet ich dzieci, tak serdecznie wspominają przyjęcie do szpitala i późniejszą opiekę, nie tylko medyczną.
Pod koniec lat 40. ubiegłego wieku kraje bloku wschodniego przyjęły, z rozkazu Stalina, kilka tysięcy greckich partyzantów i członków ich rodzin. Część z nich trafiła także do Polski. Wyniszczeni udziałem w kilkuletniej wojnie domowej, prowadzonej w ciężkich warunkach, m.in. w dość wysokich górach Vitsi i Grammos, byli w opłakanym stanie. Wielu ciężko chorych, wielu rannych. Stąd konieczność ich hospitalizacji i leczenia, również chirurgicznego.
Komendantem wojskowego szpitala nr 250 w pobliżu Dziwnowa, na terenie dawnej bazy niemieckich hydroplanów, został wtedy młody major doktor (obecnie generał profesor) Władysław Barcikowski, asystent i wychowanek znakomitego ortopedy, prof. dr. Wiktora Degi.
Latem 1949 r. dr Barcikowski otrzymał rozkaz stworzenia szpitala polowego na wyspie Wolin. Tajemnica była tak ścisła, że nawet jadąc tam, nie wiedział, jaki jest cel przygotowania placówki. A była niemała – ok. 1 tys. łóżek, kilka oddziałów, przede wszystkim chirurgiczne, blok operacyjny, kilkudziesięciu lekarzy wszystkich specjalności, liczny personel pomocniczy i wojskowy. Obok tego baza transportowa, stołówka, kasyno, domki dla pracowników, potem powstały nawet sklepy. Placówka działała bowiem w całkowitej izolacji, pracownicy rzadko opuszczali wyspę, pacjenci tylko w przypadku koniecznych konsultacji medycznych w Szczecinie.
Dopiero po przybyciu pierwszych transportów rannych i chorych okazało się, kim są. A byli w bardzo złym stanie – zmęczeni, wycieńczeni i schorowani, niektórzy ze źle zaopatrzonymi, ropiejącymi ranami, nawet po amputacjach kończyn.
Transportów było kilka, pierwszy – najliczniejszy, to prawie 750 osób. W sumie przez szpital przeszło ok. 2,5 tys. pacjentów.
„Leczenie chorych w naszym szpitalu było przeważnie wieloetapowe, a operacje wielokrotne – wspominał po latach prof. Barcikowski w opracowaniu „Szpital grecki na wyspie Wolin”. – Zapalenie kości bardzo komplikowało nam zarówno postępowanie chirurgiczne, jak i rehabilitacyjne. Na 1175 leczonych złamań kości powikłanie to występowało w 215 przypadkach. Dążąc do szybkiego zamknięcia rany, operowaliśmy w początkowym okresie często, ale niezbyt radykalnie. (…) Przy dużych ubytkach skóry lub jej zniszczeniu na dużej przestrzeni przez blizny i przetoki stosowaliśmy pokrywanie uszkodzonych miejsc uszypułkowanymi płatami zdrowej skóry z sąsiedztwa lub etapowo – z bardziej odległych miejsc. (…) Z dużą satysfakcją muszę stwierdzić, że 91 proc. operowanych opuściło szpital z wygojoną sprawą chorobową”.
Ponadto potrzebne były inne interwencje, m.in. neurologa, okulisty, stomatologa i internistów. Wielu chorych, zwłaszcza po operacjach ortopedycznych, wymagało intensywnej rehabilitacji. Dr Barcikowski, pilny uczeń prof. Degi, zadbał o to szczególnie i uzyskał doskonałe rezultaty. Wspomina: „My i nasi chorzy mieliśmy takie możliwości, że nie poganiani koniecznością szybkiego zwolnienia ich ze szpitala mogliśmy poświęcić dużo czasu i wysiłku na usprawnianie uszkodzonej kończyny. Dlatego też przeprowadzona przez nas rehabilitacja była efektywna”.
Chorzy przybyli z rodzinami, były wśród nich kobiety w ciąży, wkrótce w szpitalu zaczęły rodzić się dzieci. Nie tylko leczenie pacjentów było trudne, także opieka nad ludźmi wywiezionymi z rodzinnych stron, z bagażem wojennych doświadczeń, umieszczonymi w zupełnie nowym środowisku, przysparzała wiele kłopotów. Troskliwość opiekunów przełamała jednak wiele barier, także językowych. Pacjenci wracali do zdrowia, opuszczali szpital. Większość zamieszkała na ziemiach zwanych wówczas odzyskanymi, m.in. w Zgorzelcu, Legnicy. Zakładali rodziny, często mieszane, polsko-greckie i polsko-macedońskie. Nieliczni w późniejszych latach wyjeżdżali do Grecji i Jugosławii.
Spotkania z lekarzami, którzy opiekowali się nimi w szpitalu na wyspie Wolin, zawsze były serdeczne. W wolnej Macedonii, w 2010 r., 95-letni gen. Władysław Barcikowski był witany z honorami, ale także jak niezmiernie bliski przyjaciel.
Do wizyty tej doprowadziły wysiłki Emilii Kotewskiej-Avramčevej, lekarki prowadzącej obecnie w Żyrardowie duży niepubliczny zakład opieki zdrowotnej, która od lat pielęgnuje przyjaźń polsko-macedońską. Jest córką Macedończyka – Dimitara Kotewskiego (ps. wojenny Kořestański), leczonego właśnie na wyspie Wolin, i Polki Jadwigi.
Urodziła się w Legnicy, gdzie przez pewien czas mieszkała rodzina Kotewskich. Ojciec tęsknił jednak do rodzinnych stron. Nie mógł wrócić do Macedonii Egejskiej, więc w 1967 r. wyjechali do Jugosławii. Dlatego Emilia medycynę studiowała w Skopiu. Wojna nie pozwoliła ojcu zostać lekarzem, choć marzył o tym już jego dziadek. Córce się udało. Po skończeniu studiów zajmowała się medycyną pracy. Do dziś uważa, że jugosłowiańska służba zdrowia już wtedy stała na dobrym poziomie.
Po kilkunastu latach rodzice wrócili do Polski, bo z kolei matka tęskniła. W 1986 r. także Emilia, już z własną rodziną (mąż jest Macedończykiem), przeniosła się do Polski, w rodzinne strony matki, czyli okolice Żyrardowa. Od razu zaczęła pracę w żyrardowskim szpitalu na Oddziale Wewnętrznym.
Później przeszła na Oddział Neurochirurgii. Czynnie działała w komórce OZZL, organizując m.in. akcje strajkowe. Znalazła też czas na ukończenie specjalizacji z neurologii, a także podyplomowe studia z zarządzania w Łodzi i Warszawie.
Związkowe działania uznała jednak za walkę z wiatrakami, a studia pomogły jej stworzyć własną wizję funkcjonowania służby zdrowia i gdy tylko rozpoczęła się reforma, postanowiła spróbować sił we własnej placówce. Jako pierwsza w powiecie żyrardowskim założyła niepubliczny zakład opieki zdrowotnej „Neuromedyka”.
Najpierw była to jedna przychodnia podstawowej opieki zdrowotnej, do której zgłosiło akces 1,5 tys. pacjentów. Stopniowo liczba pacjentów rosła, do ponad 4-5 tys. Poszerzył się też wachlarz świadczonych usług – o pediatrię, ginekologię, reumatologię, urologię, stomatologię. Zamiast jednej przychodni, pracowały już trzy wyposażone w sprzęt wysokiej jakości (np. w 2000 r. działał tu jeden z dwóch najnowocześniejszych unitów stomatologicznych w Polsce) i zatrudniające specjalistów dojeżdżających z warszawskich szpitali.
W pewnym momencie dr Emilia doszła do wniosku, że trzy małe placówki nie spełniają jej oczekiwań, a także wymaganych norm. Postanowiła wybudować jeden, duży lokal. I tak też się stało – gruntownie przebudowała opuszczoną stołówkę zakładu przemysłowego. Na inwestycję tę musiała zaciągnąć duży kredyt, ale efekt jest znakomity. Powstał nowoczesny ośrodek spełniający wszelkie normy, z wieloma gabinetami, rehabilitacją i dobrą aparaturą. Co jakiś czas poszerza się zakres porad, np. w 2012 r. „Neuromedyka” wygrała przetarg na dziesięć nowych poradni. Z usług POZ korzysta 10 tys. osób.
Od początku ośrodek miał i ma kontrakt z NFZ. Liczba udzielonych świadczeń zawsze przekraczała liczbę zakontraktowanych. Niestety, teraz fundusz nie chce już płacić za nadwykonania.
Dr Emilia zarządza placówką (razem z dwojgiem swoich dzieci), a jednocześnie codziennie przyjmuje pacjentów. Codziennie tylu, ilu się zgłosi. Żadnego nie odsyła. I aktywnie działa w Towarzystwie Polsko-Macedońskim. To ona była główną organizatorką wizyty gen. Władysława Barcikowskiego w Macedonii. W latach, gdy na Bałkanach toczyły się walki, pomagała wielu ludziom stamtąd.
A ostatnio, wraz z Ryszardem Bilskim, dziennikarzem zajmującym się zagadnieniami Europy Południowo-Wschodniej, napisała książkę „Macedonia i medycyna”, która poświęcona jest dziejom przyjaźni naszych narodów od II wojny światowej.

mkr

Archiwum