28 maja 2015

Alergia na siebie

Paweł Walewski

Dziennikarka tygodnika, w którym pracuję, opisująca od strony reporterskiej funkcjonowanie pakietu onkologicznego, miała spore kłopoty ze znalezieniem wśród lekarzy rozmówców chętnych do opowiedzenia jej o blaskach pomysłu pana ministra. Krytyków natomiast spotkała bez liku. Ale redakcja uparła się, żeby w artykule dla przeciwwagi wystąpił choć jeden entuzjasta, by nikt nie mógł wytknąć, że artykuł jest tendencyjny. Wśród osób dobrze wypowiadających się w mediach na temat pakietu brylowała prof. Chybicka, pediatra hematolog z Wrocławia, obecnie senator PO. Mniej zorientowani dziennikarze, polujący na wypowiedzi ekspertów, nie mają jednak pojęcia, że akurat w zakresie leczenia nowotworów dziecięcych, a hematologicznych w szczególności, pakiet onkologiczny nic nie zmienia. Od lat bowiem stosowano (z sukcesem!) inne rozwiązania systemowe w tej dziedzinie, nie było kolejek w diagnostyce ani w leczeniu. Po co więc prosić o komentarz lekarza, który bez pakietu potrafi się obejść? Inna sprawa, że pani profesor powinna potrafić dziennikarzom odmówić.
Cud się więc nie zdarzył. Reporterka nie znalazła onkologa, który wsparłby ministra w pakietowym dziele.
Jego pomysł skwitowano wnioskiem izb lekarskich do Trybunału Konstytucyjnego, a wszyscy mówią chórem: bubel biurokratyczny i nieudany eksperyment. Nie ma naprawdę żadnych pozytywów? Być może. Jak to się jednak dzieje, że od lat żaden pomysł medyczno-prawny w ochronie zdrowia nie spotyka się z aprobatą środowiska lekarskiego? Czy to wielka reforma za czasów rządu Jerzego Buzka, a potem Łapińskiego, czy nowe recepty, czy wreszcie nigdy niezakończone próby zmiany organizacji podstawowej opieki zdrowotnej – zawsze jest lament, protest i zgrzytanie zębami. Dlaczego? Powody mogą być dwa: malkontenctwo lekarzy i regularna niechęć do jakichkolwiek nowości lub tragiczna pustka intelektualna u twórców owych pseudoreform. Bo nie wystarczy w ochronie zdrowia coś wymyślić, trzeba jeszcze umieć do swoich pomysłów przekonać. A to najwyraźniej żadnemu z ministrów zdrowia ani prezesów NFZ nie wychodzi. Nawet za cenę kosztownego PR.
Nie pojawił się jeszcze taki, który umiałby, zamiast narzucać swoje rozwiązania lub konfliktować środowisko, podjąć racjonalną współpracę, z pożytkiem dla lekarzy i pacjentów. No i dla siebie też, oczywiście. Nikt nie mówi, że to zadanie proste. Historia ostatnich lat uczy, że nie pojawił się też żaden prezes samorządu lekarskiego, który – zamiast kontestować Ministerstwo Zdrowia – byłby skłonny je wesprzeć i jeszcze zachęcić do tego samego kolegów.
Pacjentom zaczyna już dokuczać ta chroniczna alergia ministra na lekarzy i odwrotnie. W końcu zaczną dociekać, kto ma rację w tych sporach, i oby nie wyszło wtedy na jaw, że opór przed zmianami to gra nie o ich dobro, lecz o własny interes.

Autor jest publicystą „Polityki”.

Archiwum