28 lipca 2016

Wspomnienia

Leszek Wojtulewicz
(1935 – 2014)

Leszek Wojtulewicz całe życie związany był z Pruszkowem, gdzie się urodził, skończył Liceum im. Tomasza Zana, a w latach 70. XX w. był organizatorem służby zdrowia i ordynatorem oddziałów wewnętrznych Szpitala Miejskiego.
W latach 1952-1958 studiował w Akademii Medycznej w Warszawie. Został przyjęty bez egzaminu, z maturalnym dyplomem „przodownika nauki i pracy społecznej”.
„Ideałem lekarskiej profesji już podczas studiów była dla mnie ordynatura – wspominał. – W Akademii Medycznej, będąc starostą naukowym kursu, mogłem pozostać na uczelni i poświęcić się pracy naukowej. Ale fascynowała mnie praktyczna strona pracy lekarza, niesienie pomocy medycznej ludziom chorym. Dobry lekarz według mnie to lekarz o dużej wiedzy medycznej i dużej umiejętności jej zastosowania”.
„Już na początku studiów wezwany zostałem do komitetu uczelnianego partii. Postawiono mi zarzut, że przed wojną rodzice mieli służącą. Doniosła o tym koleżanka szkolna z Pruszkowa, która studia lekarskie ukończyła razem ze mną. Czasy były wtedy ciężkie, okres stalinizmu. Każdy objaw niepoprawności politycznej groził konsekwencjami, z usunięciem z uczelni włącznie. Tak było z moim przyjacielem, który podczas pochodu pozostawił czerwoną szturmówkę w bramie, oraz z moim bratem stryjecznym, który prowadził zabawę studencką. Głównym zarzutem było zbyt przyćmione światło i zbyt zbliżone do siebie pary taneczne. Ja również miałem nieprzyjemności za grę w brydża w Kole Medyków – gra była amerykańska, a USA to wróg. Przyłapała nas asystentka z kliniki dermatologicznej, ubrana w zieloną koszulę i czerwony krawat. Pamiętam zebranie studentów pierwszego roku, z wypełnioną po brzegi aulą Zakładu Patologii, trwające kilka godzin, a poświęcone sądowi nad naszym kolegą, któremu zaginęła legitymacja ZMP. Zmieniło się nieco dopiero po śmierci Stalina, ale reżym pozostał. Przyjęto nawet na studia kilku zrehabilitowanych więźniów politycznych, m.in. starszego kolegę z Pruszkowa, który z wyrokiem śmierci przez pięć lat oczekiwał na jego wykonanie.
Bardzo zdziwiło mnie, gdy na ćwiczeniach z psychiatrii w Tworkach zjawił się uczelniany sekretarz partii i agitował nas, abyśmy wzięli udział w wiecu studenckim na Politechnice Warszawskiej, w związku z wydarzeniami na Węgrzech. Wieczorem był tam tłum studentów. Zajęty był cały dół, schody i wszystkie krużganki. Z trudem znaleźliśmy miejsce. Występowali różni działacze, zapamiętałem Goździka, w długim płaszczu i czarnym kapeluszu z dużym rondem. Był to I sekretarz Komitetu Zakładowego FSO na Żeraniu, który opowiadał o walce zbrojnej Węgrów z wojskiem sowieckim. Po wiecu poszliśmy do kawiarni i tam przeżyliśmy interwencję milicji z użyciem gazów łzawiących, w związku z rozruchami na mieście.
Nasz kurs miał swojego ťopiekunaŤ z UB. Często przychodził i rozmawiał ze studentami, pokazywał nawet swój pistolet. Podobno zaliczał kolokwia, kładąc pistolet na biurku egzaminatora. Zniknął po śmierci Stalina, pewnie zmienili go na innego. A ilu ich było wśród studentów, nie wiadomo.
Ale my, młodzi ludzie, pełni radości z powodu zostania studentami, chodziliśmy na dancingi, do kawiarni, urządzaliśmy popijawy po zdanych kolokwiach lub egzaminach, wyjeżdżaliśmy z dziewczynami na wycieczki. Chcieliśmy żyć pełnią życia. Czy to źle, czy dobrze? Czy może trzeba było żyć martyrologią? Wiedziałem o Katyniu, zbrodniach UB, tragedii narodu polskiego. To wyniosłem z domu rodzinnego. Takie to wtedy były czasy.
Na naszym roku pobrało się kilka par. W mojej grupie była Basia, mówiono, że najładniejsza na kursie. Sympatia szybko przerodziła się w miłość, która trwa już przeszło sześćdziesiąt lat. Pobraliśmy się pod koniec studiów, w 1958 r.”.
Gdy rozpoczynał studia, Jego nauczycielami byli profesorowie przedwojenni, po stażach na wydziałach lekarskich krajowych i zagranicznych, z dużym dorobkiem naukowym. Dziekanem był prof. Marcin Kacprzak, lekarz higienista, jeden z pionierów medycyny społecznej w Polsce, a rektorem prof. Franciszek Czubalski, lekarz fizjolog.
„Studenci zgłaszali się na egzamin w granatowych garniturach i niebieskich koszulach, studentki w granatowych spódnicach i białych bluzkach. Zwyczajem, może śmiesznym, było przypalanie profesorowi papierosa zapałką. Przez wiele dni trenowaliśmy wyciąganie zapalonej już zapałki z górnej kieszonki marynarki. Profesora bardzo bawił ten zwyczaj i z uśmiechem, ostentacyjnie wyciągał papierosa”.
„Prof. Witolda Sylwanowicza, anatoma, pamiętam jako starszego pana z siwiejącą bródką, nienagannie ubranego w biały, świeżo wyprasowany, wysoki czepek i fartuch. Nie tolerował malowania paznokci przez studentki i swój personel. Zwalczał palenie papierosów na terenie uczelni. Mój przyjaciel, przyłapany na paleniu, dostał naganę z wpisaniem do indeksu”.
Prof. Juliana Walawskiego, patologa, „studenci unikali, gdyż oceniał surowo. Na egzamin wchodziły po trzy osoby, każda dostawała trzy pytania. Po zakończeniu odpowiedzi podaliśmy indeksy. Profesor po wpisaniu stopni rzucił nam je pod drzwi wejściowe. Zdaliśmy”.
„Egzamin u prof. Adama Czyżewicza, twórcy polskiej szkoły ginekologii i położnictwa, utkwił mi na zawsze w pamięci. Najpierw było badanie manualne. Stwierdziłem jakiś guzowaty opór, nie bardzo wiedząc, co to jest. Profesor tylko się uśmiechnął i egzamin zdałem w sesji poprawkowej. Wiedziałem, że kariery jako ginekolog to ja nie zrobię. Chyba mam za krótkie palce”.
„Dobrze pamiętam demonstracje przypadków chorobowych odbywające się w Klinice Dermatologicznej przy Koszykowej, którą kierowała prof. Stefania Jabłońska. Chorzy przyprowadzani byli nago, z zasłoniętymi tylko twarzami, a ponieważ dominowała wówczas kiła, czyli syfilis, objawy pierwotne występowały przeważnie na narządach płciowych. Profesor demonstrowała je z dużą gracją. Demonstracje cieszyły się powodzeniem również wśród studentów uniwersytetu i politechniki, a sala wykładowa pękała w szwach”.
„Większość moich profesorów miała już osiągnięcia przed wojną, znaczący udział w organizowaniu ochrony zdrowia i szkolnictwa medycznego. Część z narażeniem życia organizowała tajne szkolnictwo medyczne podczas okupacji niemieckiej. Zaraz po wojnie włączali się do odbudowywania zniszczonych struktur medycznych. Uczyli nas nie tylko medycyny, ale także etyki, moralności, deontologii lekarskiej”.
„Przez pięć lat odbywały się zajęcia przysposobienia wojskowego. W zielonych kombinezonach, śpiewając wojskowe piosenki, nie zawsze przyzwoite, maszerowaliśmy ulicami na pobliskie Pole Mokotowskie. Pewnego razu na ćwiczeniach z ostrego strzelania na strzelnicy było dużo błota. Żeby nie zabłocić z trudem zdobytych na ciuchach spodni, wysunąłem się do przodu, mając ucho na wysokości pepeszy kolegi. Kiedy on wystrzelił dość długą serię, zupełnie ogłuchłem. Uszkodzenie funkcji słyszenia wysokich tonów pozostało do dzisiaj. Obawiałem się, że będzie to miało wpływ na osłuchiwanie chorych przez słuchawkę, która wtedy była podstawowym narzędziem pracy lekarza. Na szczęście tak się nie stało (…) Pod koniec studiów mieliśmy miesięczny obóz wojskowy w Celestynowie, po którym zostaliśmy nominowani do stopnia podchorążego. Podczas obozu, w czasie pozorowanego ataku na pobliską wioskę, na widok naszej tyraliery chłopi uciekli do lasu, myśląc, że to nowa wojna. Dziewczęta też miały zajęcia z przysposobienia wojskowego, traktowane były jednak ulgowo.
Życie studenckie toczyło się wtedy w Domu Medyka przy ul. Oczki. Tam odbywały się dozwolone imprezy, działał chór, zespół taneczny, grano w zakazanego brydża, uczono się, była też stołówka.
Po trzecim roku studiów zajęcia były już w klinikach. W ginekologii kładziono duży nacisk na położnictwo. Wszyscy musieli odbyć tygodniowe zajęcia z położnictwa stacjonarnie, w warszawskich szpitalach.
W czasie wakacji organizowano wyjazdy na wieś, na żniwa lub wykopki ziemniaków.
Po trzecim roku studiów mieliśmy staże w szpitalach miejskich na terenie całego kraju. My z Basią w Pruszkowie. Na oddziale chirurgicznym zapoznawaliśmy się z pracą na sali operacyjnej, dając nawet narkozę pod kontrolą operującego chirurga. Przez maskę zatykającą usta i nos podawano eter. Słyszałem często od chirurga: dolej mu więcej, bo mi nie wiotczeje. Nie było wtedy wykształconych anestezjologów, narkozę podawali chirurdzy.
Po zakończeniu studiów i zdaniu wszystkich egzaminów mieliśmy roczny staż w szpitalu, po trzy miesiące na podstawowych oddziałach: internie, chirurgii, ginekologii i pediatrii. Dopiero po tym uzyskiwaliśmy status absolwenta Akademii Medycznej i dyplom lekarza. Dalej nasze drogi zawodowe się rozchodziły. Postanowiłem się poświęcić internie, którą uważałem za królową nauk medycznych”.
W 1969 r. Leszek Wojtulewicz uzyskał II stopień specjalizacji w zakresie chorób wewnętrznych. W 1975 obronił pracę doktorską. W 1978 r., gdy Oddział Wewnętrzny warszawskiego Szpitala przy ul. Kasprzaka znalazł się w strukturach ZOZ-u z Pruszkowa, został jego ordynatorem, a w 1987, po specjalizacji w kardiologii, ordynatorem Ośrodka Intensywnej Terapii Kardiologicznej tegoż szpitala. Od 1994 do 2000 r. – ordynator Oddziału Rehabilitacji Kardiologicznej Instytutu Kardiologii w Konstancinie. Był wychowawcą pokoleń początkujących lekarzy, którzy pod Jego opieką robili specjalizacje i doktoraty.
Zrealizował swoje marzenia.

Oprac. Ewa Dobrowolska
Cytaty pochodzą ze wspomnień dr. L. Wojtulewicza
(w arch. red.)


Jarosław Sendrowicz
(1951 – 2014)

Na początku kwietnia 2014 r. zmarł, po krótkiej chorobie, dr Jarosław Sendrowicz – wieloletni ordynator Oddziału Chorób Wewnętrznych w wyszkowskim szpitalu.
Urodził się w Warszawie, tam też ukończył studia na Wydziale Lekarskim Akademii Medycznej. Pierwsze zawodowe kroki stawiał w Wojewódzkim Szpitalu w Ciechanowie (1976-1981), potem objął stanowisko kierownika Gminnego Ośrodka Zdrowia w Siemiątkowie (1981-1988), a od końca lat 80. prowadził Oddział Chorób Wewnętrznych. W tym okresie uzyskał specjalizację I i II stopnia w zakresie chorób wewnętrznych. Przez rok (1989-1990) sprawował funkcję zastępcy dyrektora ds. opieki zdrowotnej w wyszkowskim szpitalu.
Dla pacjentów i współpracowników był przede wszystkim cenionym lekarzem. Z zaangażowaniem wykorzystywał swoją wielką wiedzę i doświadczenie. W pracy przywiązywał dużą wagę do szczegółów, swoje zadania wykonywał bardzo sumiennie, zawsze jednak znajdował czas na rozmowę z pacjentami, nie tylko o leczeniu. Miał bardzo szeroką wiedzę ogólną, Jego zainteresowania wykraczały daleko poza medycynę. Interesował się m.in.: literaturą, historią, sportem, motoryzacją. Był opanowany i konsekwentny, a przy tym otwarty na zmiany, wyzwania i nowe możliwości rozwoju zawodowego. Był ambitny, ale niekonfliktowy. Lubił swoją pracę i był lubiany.
Doktor Sendrowicz był też koordynatorem lekarzy stażystów. Dzięki Jego wiedzy zawodowej i mądrości życiowej wielu lekarzy uzyskało specjalizację. Dla współpracowników był wymagającym, ale opanowanym szefem. Cieszył się ich szacunkiem i sympatią. Za swoje zasługi i postawę został uhonorowany m.in. odznaczeniem ministra zdrowia „Za zasługi w ochronie zdrowia”.
Prywatnie był wspaniałym dziadkiem, ojcem, mężem i bratem. Chętnie dzielił się wiedzą i doświadczeniem życiowym, ale nikomu nie narzucał swojego zdania. Jak mało kto umiał słuchać i rozmawiać. Swoją rodzinę obdarzał zaufaniem, szacunkiem i wielką miłością. Synów i córkę wspierał na każdym etapie ich życia. Ale nigdy nie odbierał im prawa do samodzielnego podejmowania decyzji. Był wyrozumiały i dobrze wiedział, że popełnianie błędów jest ludzkie. Odszedł o wiele za wcześnie, zostawiając nas wszystkich w nieutulonym żalu. Do ostatniej chwili pełnił funkcję ordynatora, pomógł tak wielu, ale sobie nie zdołał…

Bartłomiej Sendrowicz

Archiwum