3 kwietnia 2003

WIEDZA, DOBROĆ i KULTURA

Często zastanawiałem się, kogo można by uznać za wzór kultury osobistej, czyje zachowanie mogłoby być punktem odniesienia dla innych ludzi, a dla lekarzy w szczególności. Kiedy tak nad tym rozmyślałem, doszedłem do wniosku, że takim wzorcem mógłby być tylko jeden człowiek, nieżyjący już profesor dr med. Witold Zawadowski (1888-1980).

Profesor Zawadowski był skarbnicą wiedzy lekarskiej, erudytą, człowiekiem o ogromnej kulturze osobistej. Wychowanek szkoły humanistycznej. Greka i łacina były mu tak bliskie jak język ojczysty. Należał do pokolenia lekarzy, którzy ustanowili trwałe, mocne podstawy polskiej medycyny i radiologii. Był jednym z jej filarów obok profesorów tej miary, co Franciszek Czubalski, Ludwik Paszkiewicz, Witold Orłowski i Wiktor Grzywo-Dąbrowski (wymieniłem tylko niektórych). Było to pokolenie kreatorów warszawskiej i polskiej medycyny.
O profesorze Zawadowskim napisano już wiele. Zainteresowanych odsyłam np. do „Historii radiologii polskiej na tle radiologii światowej” Leszczyńskiego. Natomiast ja chciałbym przypomnieć pewne zdarzenia z mojego życia, które ściśle łączyły się z profesorem i jego rodziną, a to dlatego, że spośród żyjących lekarzy jestem tym, który profesora znał chyba najdłużej.
W czasie okupacji niemieckiej mieszkałem na Żoliborzu, przy al. Wojska Polskiego nr 1 (tuż pod Cytadelą), podczas gdy rodzina Zawadowskich zajmowała przylegający dom, pod numerem 3. Jako kilkuletni chłopiec byłem w nim częstym gościem. Spełniałem m.in. funkcję „listonosza”, mianowicie dostarczałem sekretne, miłosne listy, które wymieniali między sobą czwarty z kolei syn profesora, Jerzy „Tita” Zawadowski, z moją siostrą, Maruszką. Byłem dumny, że wciągnięto mnie w tę miłosną posługę. Dom profesora był zawsze otwarty dla młodzieży. Profesor zlecał organizację imienin swoich synów żonie i siostrze oraz gospodyni, pani Jance. Na stole królował tort. Każdy miał przy stole swoje miejsce, dowcipnie oznakowane. Na moim krześle była karteczka: „Jerzyk, mały żołnierzyk, siądzie na talerzyk”.
Pamiętam, jak w każdą niedzielę profesor z synami i bratankiem maszerowali w szyku wojskowym (profesor był pułkownikiem WP) do kościoła Stanisława Kostki na Żoliborzu. W ten szczególny sposób wyrażał swoją wolę oporu przeciw hitlerowskiemu okupantowi. Często i ja, „mały żołnierzyk”, wlokłem się w ogonie tej rodzinnej drużyny. W domu profesora organizowano komplety AK-owskiej młodzieży. Zdarzało się, że nagle u moich rodziców pojawiali się młodzi ludzie (przechodzili przez płot w ogrodzie), uciekający przed nagłą „wizytą” żandarmów. Mama natychmiast zatrudniała ich przy pracach ogrodowych, a oni udawali ogrodników.
Czterej synowie profesora i bratanek byli w AK. Trzech zginęło w walce z okupantem. Najmłodszy, Wacek (lat 13), i ja (lat 10) robiliśmy w czasie powstania rozmaite psikusy Niemcom. Wacek ustawiał w oknie, pod pewnym kątem, lustro, w którym byliśmy widoczni, a głupi Niemcy strzelali z CKM-u, myśląc, że strzelają do nas. Profesora powstanie zastało na ul. Poznańskiej (w pracowni rtg.). Do domu, na Żoliborz, już nie dotarł.
Po wojnie, jako laborant rtg., przysłuchiwałem się konsultacjom profesora w Centralnej Poradni Przeciwgruźliczej przy ul.Wiejskiej 19. Często ze mną rozmawiał, zachęcając do studiów i radiologii, oczywiście. Po studiach zgłosiłem się do niego z podaniem o przyjęcie do pracy w Zakładzie Radiologii AM. Zostałem przyjęty. Profesor był już ostatni miesiąc (przed emeryturą) kierownikiem Zakładu. Z dumą mogę powiedzieć, że przez ten miesiąc byłem jego asystentem. Katedrę po nim objął jego najzdolniejszy uczeń, prof. Leszek Zgliczyński.
Po wielu latach znalazłem się w gronie lekarzy Spółdzielni Pracy Specjalistów Rentgenologów im. prof. Witolda Zawadowskiego. W ten sposób kółko się zamknęło.
Nad moim negatoskopem wisi duże zdjęcie profesora Zawadowskiego z dedykacją: „Kochanemu Przyjacielowi i towarzyszowi długoletniej pracy, doktorowi J. Borowiczowi, na pamiątkę – W. Zawadowski, 1 III 1975”.
Kiedy zdarzają mi się jakieś trudności diagnostyczne w czasie opisywania zdjęć, spoglądam na jego dobrą i mądrą twarz, szukając jakby porady i konsultacji. Może najpiękniej powiedział o profesorze jego uczeń, prof. Stanisław Leszczyński:
„NIE SZUKAŁ SENSU ŻYCIA. ON ŻYCIU NADAWAŁ SENS”.

Jerzy BOROWICZ
Autor jest doktorem nauk medycznych.

Archiwum