10 listopada 2003

Zmierzch mistrzów? – cz. II

(Pierwszą część zamieściliśmy w „Pulsie” nr 10/2003)

Trudno pisać szczerze o starszych kolegach, obecnie znanych autorytetach, często nadal aktywnych emerytach. Jednak pisząc o mistrzach – albo inaczej: o cennym doświadczeniu, jakie młody lekarz może zdobyć w wyniku zetknięcia z wybitnymi postaciami świata medycyny, i opierając się na przykładach z własnego życia – nie mogę pominąć wyrazistych osobowości lekarzy, którzy potrafili dać więcej niż czystą wiedzę.
System pracy w klinice T. Orłowskiego był świadomie zorganizowanym systemem pracy zespołowej, a więc – patrząc z perspektywy lat i obecnego rozwoju medycyny – systemem nad podziw nowoczesnym. Pracując w zespole pod kierunkiem starszego asystenta lub adiunkta, poznawało się jego indywidualne podejście do problemów medycznych i korzystało ze szczególnego doświadczenia w jakiejś dziedzinie, wszyscy bowiem mieli obowiązek rzeczywistego, niekoniecznie formalnego, specjalizowania się w jednym z działów interny. Nawiasem mówiąc, obszerne pisemne konsultacje specjalistyczne w historiach chorób pacjentów prowadzonych przez kolegów były narzuconym obowiązkiem. Z biegiem czasu wiele osób odeszło na samodzielne placówki. Należał do nich Wacław Droszcz, rozbudowujący w klinice (początkowo wraz z Zygmuntem Ajewskim) dział pulmonologii, szczególnie zaś badania nad astmą oskrzelową i przewlekłym nieżytem oskrzeli. Adiunkt W. Droszcz zatrudnił mnie w szpitalnej Poradni Pulmonologicznej i na całe życie narzucił specyficzne spojrzenie na tę dziedzinę medycyny. Pracując z nim, zauważyłem, że czasem warto zastanowić się nad prawdami podawanymi do wierzenia, że czasem warto się zdziwić i postawić proste pytanie. Jego „filozofowanie” (stał zamyślony, wtedy jeszcze z fajką w ustach !) często wzbudzało opór, ale warte było zapamiętania.
Bliska mojemu sercu, godna podziwu, była pogodna błyskotliwość i humanistyczna erudycja Janusza Szajewskiego, który przy łóżku chorego umiał wyjść z roli sztywnego fachowca, okraszając spotkanie: pacjent – uczeń – lekarz barwną, trafną anegdotą. Oczywiście, i w Polsce, i za granicą zetknąłem się jeszcze z paru innymi, znaczącymi w moim medycznym rozwoju osobami, niekoniecznie utytułowanymi, które otwierały mi oczy na coś, do czego może nigdy sam bym nie doszedł albo doszedłbym o wiele później. Spotkałem też, a było to bardzo pouczające, osoby, które wzbudzały sprzeciw, pokazując swym zachowaniem, jakich błędów należy się wystrzegać. Bez trudu przychodzi mi więc myśl, a właściwie przekonanie, że z pewnością jestem uboższy o te doświadczenia, które dałaby mi praca z paru innymi wybitnymi internistami, tymi nieznanymi i tymi znanymi ze słyszenia i z przelotnych kontaktów.
W tym kontekście nasuwa się pytanie: Czy we współczesnym świecie medycznym można mieć jednego mistrza? I czy taki jeden wielki mistrz ma szansę zaistnienia?
Jeden z dyskutantów na wspomnianej konferencji, zdaje się, że kolega z Ameryki, podał przykład studenta, który podczas wykładu kwestionuje twierdzenie profesora, przytaczając najświeższe dane, wyciągnięte z Internetu. Czy w takich warunkach można być mistrzem? Zdaje się, że większość dyskutantów nie łączyła jednak pojęcia mistrza z postacią erudyty, który niczym nie daje się zaskoczyć.
W którymś momencie dyskusji pojawiło się natomiast pojęcie eksperta, czyli znakomitego fachowca w swej dziedzinie. Czy ekspert to mistrz? Wszyscy czuli, że to jednak niezupełnie to samo. Ktoś podał przykład świetnego kierownika i twórcy znanej instytucji medycznej. – A więc – padło pytanie – mistrz to organizator? Z tym również trudno było się zupełnie zgodzić. Kolega ze Szwecji dał przykład znakomitego zespołu, w którym lekarze uczą się jeden od drugiego, zespołu osiągającego znaczne sukcesy. – A więc – spytał prowokacyjnie jeden z dyskutantów – mistrz to zespół?
Paradoksalnie myśl ta bliska była moim doświadczeniom wyniesionym z macierzystej kliniki, gdzie, jak wspomniałem, pod wymagającym spojrzeniem T. Orłowskiego wszyscy uczyli się od wszystkich. Trudne jest to jednak do wyobrażenia bez kontrolującej, wymagającej i nadającej kierunek osobowości szefa. Zresztą prosta zasada ludzkiej psychologii mówi, że w każdej grupie wcześniej czy później musi się wyłonić nieformalny przywódca. Ten ostatni przykład, czyli przykład dobrze działającego zespołu, kojarzył mi się nieodparcie ze sprawą kształcenia ustawicznego, która, jeśli nie formułowana wyraźnie, to jednak czaiła się nieustannie w tle rozważań o mistrzu.
Pod koniec dyskusji można było zauważyć, że wizja mistrza każdego z uczestników panelu zależała od tego, czy był on zabiegowcem, internistą czy psychiatrą, i czy wywodzi się ze środowiska akademickiego, czy też przebywa poza nim. Czy jednak mistrz nie jest najbardziej potrzebny lekarzowi pracującemu samodzielnie?
Bardzo możliwe, że mistrz – autorytet, osobowość, organizator, ekspert, spolegliwy opiekun, zadający istotne pytania naukowiec, erudyta itp. przeszedł do historii. Być może jednak pojawia się raz na jakiś czas, zawsze szczególny, zawsze w jakiś sposób inny i wówczas nikt nie ma wątpliwości, że to On. Natomiast potrzeba przewodników i nauczycieli będzie stale istniała w naszym zawodzie, który jest, zwłaszcza w gabinetach lekarskich, specyficznym rzemiosłem, posługującym się jak żadne inne osiągnięciami nauki i jak żadne inne mającym do czynienia z materiałem tak wyjątkowym, jakim jest człowiek. Bardzo bym chciał, aby w przyszłości (może to utopia, a może rzeczywistość za lat kilkanaście lub kilkadziesiąt?) każdy lekarz, zanim pójdzie „na swoje”, mógł, a nawet musiał pracować w wielu ośrodkach, spotykając się z wieloma nauczycielami, a później miał możliwość takich kontaktów przez całe życie. Załóżmy, że mistrz przez duże „M” to rzeczywiście przeszłość, że jego rolę muszą przejąć porozrzucani po różnych centrach świetni specjaliści, z których każdy będzie miał do zaoferowania coś cennego. Zaczątki tego istnieją tu i tam, nawet w systemie kształcenia do specjalizacji. Inna sprawa, że akademie medyczne świata albo już nauczają, albo przygotowują się do nauczania problemowego – jego celem jest wykształcenie lekarzy samodzielnych, potrafiących samodzielnie stawiać pytania i rozwiązywać problemy na podstawie bogatej literatury zawartej w piśmiennictwie i w księgach, z którymi można prowadzić dialog (patrz: Internet). To niby powinno rozwiązać problem zdobywania wiadomości. Mimo to prawdziwi lekarze samoucy w zasadzie nie istnieją. Prócz warsztatu, również tego w głowie, potrzebny jest warsztat w postaci szpitala i zawsze – nauczyciel. I… autorytet. (…)
„Mistrz”, aczkolwiek nie spodziewamy się po nim absolutnej doskonałości, musi być autorytetem moralnym. Tęsknota za takim autorytetem jest szczególnie wyraźna w naszych czasach i nie dotyczy tylko medycyny. Jednak w środowisku lekarskim, które z założenia powinno odznaczać się wysokim poziomem etyki zawodowej, wszelkie uchybienia są łatwiej spostrzegane i surowiej oceniane. Zwykle nie zaglądamy codziennie do kodeksu etyki, nie uczymy się go na pamięć, tak samo jak porządny obywatel nie studiuje na co dzień prawa. Zasady etyki zawodowej przejmujemy głównie od kolegów i nauczycieli, a siła przykładu jest wielokroć większa niż pouczeń, aczkolwiek one również, wypowiedziane w odpowiedniej chwili, ułatwiają nam wybór właściwej drogi w trudnych, często złożonych sytuacjach. Jak już wspomniałem, nie przypominam sobie, aby Tadeusz Orłowski głosił jakieś wzniosłe zasady. Zasadą, która rozumiała się sama przez się, była perfekcyjna praca bez względu na okoliczności.
Nie pamiętam jego poglądów na konkretne problemy medyczne, ale zapamiętałem anegdotę, którą opowiadano w klinice w tych trudnych czasach, kiedy kolejka oczekujących na przewlekłe dializy była ogromna, a wszechmoc partii równie wielka. Profesor często podlegał ogromnym naciskom ze strony tzw. czynników, by przyjąć na program jednego czy drugiego wysokiego protegowanego. Jego odpowiedź, jak zwykle sucha i rzeczowa, zawsze była taka sama. Wyciągał listę oczekujących i pytał, kogo z tej listy proponuje skreślić jego rozmówca. To kończyło sprawę. Nikt pracujący w tych czasach i dokonujący jakiegoś dzieła, nie mógł odwracać się od realiów rzeczywistości, nie mógł się zupełnie wyzwolić od różnego rodzaju zależności. Jednak zawsze istniały granice przyzwoitości. Ja, młody lekarz, z satysfakcją zapamiętałem tę sytuację, wbudowując ją mimowiednie do swego kanonu etyki stosowanej.
We współczesnym świecie wybory są czasem trudniejsze, uwikłania i zależności (zwłaszcza finansowe) zbyt złożone, kompromisy stają się koniecznością. Może stąd jeszcze trudniej o Mistrza? Nie mam wątpliwości, że się pojawi, że nawet istnieje tu i tam, bo ludzie wybitni i niezwykli wyrastają w każdym czasie na każdej, nawet bardzo nieprzyjaznej glebie, zaskakując nas, wzbudzając podziw i zachęcając do naśladowania. Równocześnie sądzę, że w medycynie nastał czas wielu dobrych nauczycieli, wciąż potrzebnych, a nawet tym bardziej potrzebnych w dobie informatyki, kuszącej swą sterylną pozorną omnipotencją. Bo medycyna, jak wspomniałem, to bardzo, bardzo szczególne rzemiosło, o którym można nieskończenie…

Refleksje Autora wiążą się z V Światowym Kongresem Polonii Medycznej, podczas której odbyła się konferencja „okrągłego stołu” pt. „Mistrz – czeladnik? Uczenie lekarzy wczoraj i dziś”.

Krzysztof Schreyer

Archiwum