1 września 2004

Ostry dyżur

Chciałabym podzielić się wspomnieniami z wakacyjnych ostrych dyżurów – z czasów, kiedy życie chirurga dziecięcego bardzo odbiegało od teraźniejszej rzeczywistości. Jeden oddział pełnił dyżur dla całej Warszawy i województwa warszawskiego, 3-4 lekarzy chirurgów przyjmowało 130-150 dzieci, a po dyżurze pracowało się normalnie, rzadko kiedy kończąc przed godziną 14.

czerwiec
Był czerwiec 1957 roku. Zbliżający się koniec roku szkolnego nastrajał dzieci wakacyjnie – było znacznie więcej wypadków. W Klinice Chirurgii Dziecięcej przy ul. Działdowskiej nie było oddzielnej chirurgicznej izby przyjęć i wszystkie zabiegi wykonywało się na górze, w tzw. brudnej sali opatrunkowej przy oddziale. Na korytarzu wisiały szyny Kramera, przypominające narzędzia tortur. Nie nastrajało to ani uspokajająco, ani przyjaźnie. Na stole opatrunkowym leżał chłopiec, może 9-letni, z raną szarpaną przedramienia lewego. Przy jego głowie, na stoliku opatrunkowym, na sterylnej serwecie leżał zestaw do opracowania i zszycia rany. Stałam między tym stołem, stoliczkiem z narzędziami i deską, na której ułożona była zraniona ręka chłopca. Stałam tyłem do drzwi. Założyłam sterylne rękawiczki, umyłam ranę i całe przedramię, napełniłam strzykawkę 0,25% novocainą, podaną mi z flakonu (wówczas dla dzieci robiło się roztwór w aptece szpitalnej) i w tym momencie do sali wpadł pijany ojciec dziecka. Odepchnął pielęgniarkę, porwał skalpel ze stolika i kierując go we mnie, krzyczał: Zabiję cię, k…, nie będziesz mi maltretowała dziecka! Oparłam ręce na stoliku, starając się opanować ich drżenie. Zaczęłam do niego spokojnie mówić, że chcę tylko Rysiowi pomóc, aby nie cierpiał. Ojciec chłopca wciąż krzyczał, trzymając nóż w ręku. W międzyczasie pielęgniarka cicho wysunęła się z sali. Cały czas stałam bez ruchu, patrząc pijakowi w oczy, starając się nie patrzeć na nóż, i mówiłam do niego spokojnie, zdając sobie sprawę, że od tego zależy moje życie. Jak to długo trwało – nie wiem. Wtem wpadła milicja. Uskoczyłam w bok, a milicjanci wyprowadzili pijanego tatusia z sali. Po chwili ochłonęłam. Przebrałam się, zmieniono narzędzia i zabrałam się do zszywania rany. Z dobrym wynikiem, ale jak to zrobiłam, było poza moją świadomością.

lipiec
Był gorący lipiec początku lat siedemdziesiątych. 22 lipca – święto, a następnego dnia – niedziela, w ówczesnych czasach długi weekend. Mój Oddział Chirurgii Dziecięcej w Szpitalu Bielańskim pełnił ostry dyżur dla Warszawy i województwa warszawskiego. Byłam kierownikiem dyżuru. Do pomocy miałam koleżankę z I stopniem specjalizacji oraz 3 stażystów. Przez pierwszych kilka godzin dyżur przebiegał normalnie: rany, oparzenia, złamania. Po południu pogotowie przywiozło dziewczynkę z okolic podwarszawskich. Dziewięciolatka wpadła do wyschniętej studni – tylko to było napisane na skierowaniu. Sanitariusz powiedział, że przed wyjazdem dostała jakiś zastrzyk, ale nie wiadomo co. Dziewczynka była w głębokiej śpiączce. Miała bardzo wąskie, ale równe źrenice. Osłabione odruchy – słabo reagowała na światło, na ból. Tętno dość wolne, ale regularne, RR II0/70, oddech w normie. W rentgenie czaszki nie stwierdzono zmian, innych obrażeń nie było. Tomografii komputerowej wtedy w Polsce nie znano. Dyżurnemu lekarzowi okuliście trudno było ocenić obraz dna oczu przez bardzo zwężone źrenice, których nie mogłam rozszerzyć. Oddziału neurologicznego wtedy nie było, w szpitalu pracowało 2 lekarzy neurologów na tzw. oddziale obserwacyjnym, ale tego dnia nie pełnili dyżuru. Nie miałam się kogo poradzić, cała odpowiedzialność spadła na mnie. Podłączyłam kroplówkę (płyn standardowy) i cały czas kontrola tętna, ciśnienia krwi, źrenic i oddechu. W następnych godzinach sytuacja nie uległa zmianie. Poza tym dyżur przebiegał normalnie: operacja wyrostka robaczkowego, szycie ścięgien, nastawianie złamań. Koło godz. 23 nie wytrzymałam nerwowo i zatelefonowałam do koleżanki neurologa, Krysi. Właśnie wróciła z wycieczki za miastem i siedziała w wannie. Przyjechała, zbadała i dalej to samo: „dalsza obserwacja”. Krysia została już na noc w szpitalu, a rano ponownie zbadała dziewczynkę. Patrzyłyśmy obie – może źrenice były nieco szersze, ale równe, inne parametry życiowe w normie, tylko zero kontaktu. Przez całą niedzielę stan ogólny się polepszał, tylko dziecko dalej spało. W poniedziałek rano ordynator oddziału zrobiła obchód. Przyjrzawszy się dziewczynce – wyspanej, która siedziała już z otwartymi oczami, tylko trochę bełkotała – powiedziała: A po cóż pani przyjęła chore umysłowo dziecko, proszę je natychmiast przenieść do kliniki psychiatrycznej. Okazało się później, że dziewczynka otrzymała po drodze, w Garwolinie, leki uspokajająco-nasenne, o których nas nie poinformowano. Studnia była sucha i wypełniona ziemią, a upadek miał miejsce z wysokości 1 metra. Takie są skutki braku przepływu informacji.

sierpień
Była pierwsza niedziela sierpnia – ostry dyżur. Koło godziny drugiej przywieziono 3-letnią dziewczynkę, siostrzenicę naszej pielęgniarki. Dziecko wpadło pod autobus pospieszny i doznało złamania kości czaszki z wgnieceniem nad zatoką strzałkową. Zatoka strzałkowa! Wolałabym mieć do pomocy neurochirurga. Telefonuję do kliniki – na dyżurze anestezjolog, telefonuję na Barską – to samo, dalej pod kilka prywatnych numerów – „głucho”. Piękna pogoda, kto nie ma dyżuru – wyjechał z Warszawy. Trudno, muszę więc sama. Trepanacja się udała. Odłamki kości nad zatoką strzałkową nie uszkodziły jej, operacja przebiegła pomyślnie, krwotoku nie było. Ale zaraz przywieziono dziecko z niedrożnością jelit, które trzeba było operować, uszkodzona noga z poprzecinanymi ścięgnami, noworodek z wadą wrodzoną, dzieci z zapaleniem wyrostka robaczkowego, a o godzinie 3 w nocy przywieziono 5-letnie dzieciaki, na które przewrócił się motocykl, przebijając szpikulcem od pedału małżowinę uszną i wgniatając kości w obrębie dołu podskroniowego. W podręczniku angielskiej neurochirurgii przeczytałam, że w takim przypadku najlepiej przenieść chorego na specjalistyczny oddział neurochirurgiczny – i brak jakichkolwiek wskazówek. Około godz. 4, po normalnych przygotowaniach, zabrałyśmy się do trepanacji. Usunęłyśmy odłamki. Odsysanie, tamowanie, krwawiło dalej, po włożeniu kawałka mięśnia skroniowego (dochodziła godzina 7) – poszłam do telefonu. Prof. Mempel właśnie się golił. Przyjechał, skontrolował i kazał zaszyć. Skończyło się dobrze. Wykonałam 13 operacji. Stałam przy stole od godziny 2 do 9 następnego dnia rano. Po południu, wracając do domu taksówką, usnęłam.

Barbara OSTASZEWSKA-CHRZANOWSKA
Autorka jest specjalistą chirurgii dziecięcej

Archiwum