25 czerwca 2006

Przeciąganie liny

Odejdzie, nie odejdzie? Obejmie, nie obejmie? Serial, który w ostatnich tygodniach rozgrywa się na naszych oczach, to ani nie komedia, ani nie kryminał. To wieloodcinkowy dramat reformy ochrony zdrowia, która utknęła między PRL a systemem ubezpieczeniowym. To także niemal podręcznikowy przykład lęku władzy przed wyborcami. Kilkakrotne przekładanie terminu majowej debaty o przyszłości finansowania opieki zdrowotnej nie jest niczym innym jak próbą ucieczki od odpowiedzialności za trudne decyzje, które z pewnością nie przysporzą rządowi popularności. Ale jeśli ktoś karmi się populizmem fałszującym rzeczywistość, że oto stać nas na „bezpłatną służbę zdrowia” albo – przeciwnie – pacjentów nie stać na 5 zł opłaty za wizytę u specjalisty, ten nigdy niczego nie zreformuje.
A w każdym razie nie zrobi żadnego kroku w kierunku zwiększenia puli pieniędzy, która w tym systemie jest potrzebna. Także na podwyżki dla lekarzy.
Ale jakże się temu dziwić? Samoobrona i LPR nie są w stanie przełknąć pomysłów na urynkowienie programu reformy. Kompletnie się na niej nie znają. Panowie Lepper i Giertych mogą w kuluarach życzliwie spoglądać na każdego ministra zdrowia, ale co warte są te umizgi – okaże się dopiero przed kamerami telewizyjnymi i w sejmowych głosowaniach. To będzie prawdziwy test, w jakim stopniu nasza, pożal się Boże, klasa polityczna dojrzała do trudnych decyzji i ile jeszcze jest w niej zapału do karmienia publiczności iluzjami bezpłatnego leczenia, a jednocześnie obiecywania lekarzom gruszek na wierzbie. Z kolei Prawo i Sprawiedliwość popadło w ciężki stan schizofrenii. Gdy jedynym liderem tej partii w problematyce zdrowotnej pozostawał Bolesław Piecha – mówiło się wyłącznie o powrocie do budżetowego finansowania ochrony zdrowia (taki był program wyborczy). Odkąd pojawił się przy nim Andrzej Sośnierz (dawniej poseł PO, a przedtem szef Śląskiej Kasy Chorych) – namawia kolegów do pozostania przy systemie ubezpieczeniowym. Ale przeforsować go na stanowisko prezesa Funduszu nie jest też wcale łatwo.
Polityczna gorączka rozpala głowy, jednak w niczym nie przybliża nas do realizacji żądań zwiększenia nakładów na lecznictwo i wzrostu wynagrodzeń. To zdumiewa.
W socjalizmie lekarze mogli w strachu pracować za głodowe pensje, pogodzeni z losem służby, do jakiej nomen omen ich sprowadzono. Także w latach 90. płace w ochronie zdrowia nie musiały absorbować rządu – choć białe marsze dotarły już przed Sejm – ponieważ udało się wypromować hasło, że „lekarz zawsze sobie poradzi”, więc protestujących brano za nieudaczników, którzy nie potrafią odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Dziś sytuacja jest inna i rząd, a nie sam minister zdrowia, powinien wyciągnąć z tego wnioski. Ü

Paweł Walewski
Autor jest publicystą „Polityki”

Archiwum