7 lipca 2007

U jakiego lekarza chciałby się pan leczyć?

Istnieje powszechne oczekiwanie, ażeby w sprawach zdrowia lekarz był powiernikiem zarówno chorego, jak i społeczeństwa. Chory oczekuje, że lekarz będzie zainteresowany nie tylko jego chorobą, nie tylko fizycznymi aspektami jego choroby, ale że będzie również uwzględniał jego problemy natury egzystencjalnej, społecznej i psychologicznej.
Chorzy oczekują od lekarzy znacznie więcej niż tylko diagnozowania i leczenia zgodnego z opracowanymi standardami. Spodziewają się nie tylko „technologicznej” sprawności w ustalaniu rozpoznania i prowadzeniu leczenia, lecz również tego, że ich niepokój, ból, strach i nadzieje odbiją się echem w świadomości lekarza oraz wpłyną na ich poznanie, zrozumienie i współodczuwanie. Dlatego co najmniej atmosfera życzliwości i uprzejmości powinna wypełniać przestrzeń między chorym a lekarzem. Odpowiedź lekarza na te oczekiwania chorego jest uwarunkowana warunkami pracy, jego sposobem bycia jako człowieka, ukształtowanego przez kulturę środowiska, w którym wzrastał, żyje i pracuje.
W pełni zdaję sobie sprawę, że ja sam jako chory poszukiwałbym lekarza o zupełnie innej gradacji i hierarchii cech, niż tego oczekują chorzy ode mnie jako lekarza. Mnie raczej niepotrzebne byłoby jego współczucie, „współuczestniczenie” w mojej chorobie. Od lekarza nie oczekiwałbym pociechy, lecz wyłącznie jego merytorycznego zaangażowania w proces diagnostyki i terapii. Potrzebna byłaby mi jednak jego empatia. Ale najwyżej ceniłbym jego fachowość, a więc doświadczenie, wiedzę, zdolność klinicznego rozumowania, umiejętność oceny i zarządzania ryzykiem, umiejętność odróżniania tego, co wie i umie – od tego, czego się tylko domyśla. Pragnąłbym, aby postępował zgodnie z zasadą, że tylko to, co najbardziej skuteczne, jest wystarczająco dobre dla mnie jako chorego. Aby miał finansowe i techniczne możliwości realizacji tej zasady i aby nie podlegał administracyjnej, niekiedy ślepej, o wątpliwej wartości, presji pozornego oszczędzania na mnie jako chorym. Tak więc chciałbym, aby nie miał narzuconych limitów w sprawowaniu nade mną opieki, lecz miał możliwości stosowania środków nawet
o małym, ale jeszcze możliwym prawdopodobieństwie skuteczności. Byłoby oczywiście bardzo dobrze, gdyby dodatkowo atmosfera wyczuwalnej troski, życzliwości, uprzejmości, a może i współczucia wypełniała przestrzeń między nami. Z kolei w trosce o siebie samego chciałbym, aby leczący mnie, np. chirurg, przystąpił do pracy wypoczęty i psychicznie nieobciążony myślą o możliwości zabrania przez komornika na licytację potrzebnej do operacji i znieczulenia aparatury medycznej.
Czego bym nie oczekiwał? Nie oczekiwałbym jego doskonałości i nieomylności. Z pewnością też nie chciałbym, aby tok jego lekarskiego rozumowania przebiegał według zasady „wishful thinking” – myślenia zgodnego z życzeniem. Za przekroczenie moich praw jako pacjenta uznałbym zainteresowanie moim stanem zdrowia i przebiegiem choroby okazywane przez adwokatów i dziennikarzy czyhających nie na moje wyleczenie, lecz na lekarski błąd, który mógłby być popełniony wobec mnie jako chorego. Ich zainteresowanie oceniałbym jako zagrożenie zarówno dla mojego prawa do intymności, jak i bezpośrednie zagrożenie dla procesu leczenia. To oni są odpowiedzialni za powstanie „defensive medicine”.
Przed laty sam znalazłem się w sytuacji bezpośredniego zagrożenia życia. Przed wdrożeniem kardioinwazyjnego leczenia, obarczonego wówczas jeszcze dużym ryzykiem, Profesor zapytał mnie, czy mam jakieś życzenia. – Mam – odpowiedziałem. – To know the truth, only truth and nothing else than the truth. Jeśli mam umrzeć, to chciałbym mieć pełną tego świadomość.
Aczkolwiek zabieg zakończył się pełnym sukcesem, to jednak nie przebiegał bez trudności i zagrożeń. Byłem ich w pełni świadomy, ponieważ zgodnie z moją prośbą, operator informował mnie o przebiegu procedury w trakcie jej wykonywania. W żadnym wypadku nie oczekiwałem cudu, ale ani na chwilę nie opuszczała mnie pewność, że jest poszukiwane optymalne rozwiązanie problemów w granicach dostępnych dla operatora możliwości. Taki bowiem jest tok rozumowania i postępowania wszystkich chirurgów podczas operacji. Byłem przekonany, że operujący mnie lekarz sam miał racjonalną wiarę w skuteczność swego postępowania i tym właśnie wzbudzał we mnie nadzieję i pobudzał mnie jako chorego do współdziałania. Dlatego miałem do niego pełne zaufanie.
Osobisty mój przykład jest dowodem, że każdy chory ma inny „zamek” do swej osobowości. Lekarze natomiast zostali wyposażeni przez doświadczenie co najwyżej w – nie zawsze pasujące do tych zamków – wytrychy. Dlatego w kontakcie z chorym sztuką jest wiedzieć, co powiedzieć, jak powiedzieć, komu powiedzieć i kiedy powiedzieć. A to wielka sztuka. I w tym aspekcie trzeba być naprawdę utalentowanym. Wszelkie instrukcje i pouczenia samozwańczych „humanistów” noszą wszystkie cechy sztuczności i pompatyczności. Pouczenia najczęściej dają osoby, które nigdy nie były nawet świadkami rozmowy z chorym w sytuacji zagrożenia jego życia i same nigdy do swoich rad by się nie zastosowały.

Tadeusz TOŁŁOCZKO
Prof. dr hab. med. Tadeusz Tołłoczko – były rektor Akademii Medycznej w Warszawie, doktor honoris causa Uniwersytetu Medycznego w Łodzi

Archiwum