16 września 2007

Patrz i zapamiętaj

31 sierpnia 1939 roku Antonina Janczewska wiesza na szyi swojego czteroletniego synka Grzesia płócienny szkaplerzyk z wyhaftowanym nazwiskiem i adresem. Postępuje zgodnie z zaleceniem prezydenta Warszawy Stefana Starzyńskiego. – Było to mądre zalecenie, ułatwiające identyfikację dzieci zagubionych podczas oblężenia miasta – mówi prof. Grzegorz JANCZEWSKI.
– A w ilu przypadkach ułatwiło identyfikację dziecięcych zwłok?
Władysław Janczewski, ojciec Grzesia, zgodnie z rozkazem płk. Umiastowskiego, podejmuje wędrówkę na wschód. Jego żona z dzieckiem przenosi się z Pragi do swoich rodziców na ul. Białą. Bombardowania przeczekują w piwnicy. Dokoła szerzą się zniszczenia, giną ludzie. „Na skwerze przed wejściem do kościoła św. Andrzeja i Karola Boromeusza na ul. Elektoralnej wyrósł cmentarz, na którym każdego dnia przybywało nowych grobów – notuje Profesor we wspomnieniach. – Pogrzeby odbywały się w przerwach ogniowych i po kilku dniach, z braku trumien, ciała grzebano owinięte w prześcieradła. Zwracał uwagę odprawiający egzekwie żałobne wysoki ksiądz z głową owiniętą zakrwawionym bandażem”.
Na początku października wraca ojciec i zabiera rodzinę do domu. „Szliśmy ulicami, które trudno było poznać. Wszędzie leje po pociskach i bombach, sterty gruzu, odłamki belek drewnianych, mebli. Na Elektoralnej byłem zaszokowany kamienicą rozprutą przez bombę od dachu do piwnic. Wnętrze ukazało się jak w domu lalek mojej kuzynki Elżuni. Gdzieś na trzecim piętrze, na pięknie wytapetowanej ścianie, wisiała nad urwiskiem nienaruszona półka z książkami”.
Z małym dzieckiem i walizkami idą na Pragę długo i wolno, klucząc wąską ścieżką wydeptaną pomiędzy zwałami gruzów. Żadne środki komunikacji miejskiej nie funkcjonują, ruch pieszy jest ogromny. „Wszędzie spotykało się grupy żołnierzy Wehrmachtu z rechotem fotografujących się na tle gruzów miasta. Ten widok był szokujący i głęboko wrył mi się w pamięć”. „Z ul. Ząbkowskiej liczne drewniane domy znikły, a na ich miejscu pojawiły się pogorzeliska. Wciąż płonął młyn na Michałowie, w okolicy Bazyliki. Stamtąd okoliczna ludność wynosiła ziarna zbóż, które w pierwszych tygodniach, a nawet miesiącach okupacji stanowiły podstawę wyżywienia. W naszym mieszkaniu Ojciec zmagazynował ok. 50 kg zboża, z którego potem Mama przyrządzała kasze mielone w młynkach do kawy i moździerzach”. Ich mieszkanie przy ul. Nieporęckiej na Szmulkach ocalało, wyleciały tylko wszystkie szyby z okien. Zostały oszklone zachodzącymi na siebie kawałkami szyb, co w owych czasach i tak było sukcesem. Operację tę przeprowadził „drobny chłopak z ryżawą czupryną” Janek Bytnar – „syn koleżanki Bytnarowej uczącej w szkole specjalnej”, jak przedstawił go ojciec. „Jeszcze raz w czasie okupacji postać Janka Bytnara wróciła do nas po słynnej akcji pod Arsenałem” – wspomina Profesor.
Antonina i Władysław Janczewscy byli nauczycielami. Na Szmulowiźnie budynki szkolne zostały zajęte przez żandarmerię niemiecką. W tej sytuacji księża udostępnili szkole budynek seminarium duchownego przy ul. Kawęczyńskiej 49, na którego działalność okupant się nie zgodził. Po masowych aresztowaniach dyrektorów szkół w listopadzie 1939 roku Władysław Janczewski, na prośbę kolegów, obejmuje kierownictwo szkoły. „Środowisku chodziło o to, aby władze niemieckie nie przysłały kogoś, kto będzie kolaborantem kontrolującym szkołę i zespół nauczycielski. Od początku nastawiano się na tajne nauczanie, zgodne z programem przedwojennej szkoły, którego realizacja miała być karana śmiercią”.
Antonina Janczewska uczyła przed wojną w prywatnej szkole Zofii Kurmanowej, od listopada 1939 roku działającej w konspiracji. W 1942 roku wtargnęła tam niemiecka policja. Uczennice udało się ewakuować tylnym wyjściem, ale szkoła przestała istnieć.
Na ul. Nieporęckiej było dość spokojnie, żandarmeria i gestapo zjawiały się rzadko. Ale ludzie szybko zrozumieli, że nigdzie nie mogą się czuć bezpieczni. „Szedłem z Ojcem ul. Białostocką w kierunku Targowej. Pomiędzy Markowską a Dworcem Wileńskim, zza muru odgradzającego torowiska dworcowe wychylił się nagle bahnschutz, który zaczął strzelać do przechodniów. Ok. 150 metrów od nas padł martwy młody mężczyzna. Później okazało się, że strażnik się pomylił, zabijając nie tego, który jakoby włamywał się do wagonów kolejowych”. – Takich sytuacji było wiele, a do tego dochodziło „prawo” okupacyjne, które karało śmiercią właściwie za wszystko – od posiadania broni czy tajnej prasy do wypiekania i sprzedaży pszennych bułek. Śmierć się zdewaluowała i nawet dzieci były z nią oswojone – stwierdza Profesor.
Kiedy jesienią 1943 roku ośmioletni Grześ i jego matka są świadkami egzekucji kilkudziesięciu Polaków przy ul. Piusa, matka nie pozwala mu patrzeć. Ale już po kilku miesiącach zmienia zdanie: niech patrzy i zapamiętuje. W lutym 1944 roku przejeżdżają tramwajem przez Leszno. „Na balustradzie balkonu wypalonego domu za murem wymarłego już getta, który biegł wzdłuż Leszna, wisieli mężczyźni. Było pośród nich kilku młodych chłopców, jeden w mundurku przedwojennego gimnazjalisty. Obok niego dorosły mężczyzna w szarym swetrze z golfem, dalej ksiądz w sutannie”. Przed nimi, nie zważając na obecność żandarmów i karabinów maszynowych, przesuwa się, jak kondukt pogrzebowy, milczący tłum. Ci ludzie też patrzą i zapamiętują. Cdn.

Ewa DOBROWOLSKA

Archiwum