19 września 2009

Moje życie z książką

Myślę o książkach jak o nieprzemijającej fascynacji, która zaczęła się w dzieciństwie, z chwilą poznania uroczych powiastek i wierszy Konopnickiej, Makuszyńskiego czy Ejsmonda. Nauczyciele w Gimnazjum Popielewskiej i Roszkowskiej przywiązywali wielką wagę do czytania różnorodnej literatury – nie tylko polskiej, ale też obcej, głównie klasyków francuskich i poetów angielskich. Nowoczesna szkoła mieszcząca się w okazałym budynku przy ul. Bagatela 15 miała nie tylko doskonałe wyposażenie, ale i wspaniałą bibliotekę.
Uwielbiałam polonistkę, która również wykładała literaturę na uniwersytecie. W czasie okupacji spotykaliśmy się na kompletach, w małych grupach: pięcio- lub sześcioosobowych. Atmosfera była serdeczna, wytwarzała się między nami niemal rodzinna więź. Omawiając jakąś prozę czy wiersz, nasza polonistka podawała też krótki życiorys autora, a niekiedy jakiś ciekawy fragment z jego życia. Do dziś pamiętam sensacyjną opowieść o Shelleyu: „Wyobraźcie sobie, dziewczynki, młodego, pięknego poetę, już okrytego sławą. Jego żona (która była wielką miłością poety) umiera. Przed śmiercią prosi go, aby włożył jej do trumny swój pierwszy tomik poezji – co też uczynił. Swoją rozpacz Shelley przelewa w strofy wierszy. Nakłady jego poezji znikają szybko z półek księgarskich, a wydawcy domagają się tego pierwszego tomiku. Jak myślicie, dziewczynki, co robi zrozpaczony mąż? Odkopuje grób, wyjmuje już trochę zbutwiały tomik i sprzedaje go za pokaźną sumę”.
Oniemiałyśmy. Zupełnie nie docierał do mnie głos nauczycielki przedstawiającej jeszcze inne fakty z krótkiego żywota poety. Dopiero po latach w La Spezia, na pięknej włoskiej plaży, przypomniałam sobie, jakie były jego dalsze losy. Powiedziałam wtedy do męża: „Czy wiesz, że właśnie tu, w La Spezia, w 1822 r. Shelley utonął razem ze swoim przyjacielem? Była piękna pogoda, jak dziś, ale zerwał się wiatr i przewrócił łódkę, którą płynęli”. Miał 30 lat. Po wielu dniach morze wyrzuciło na brzeg ciało poety. Zdołano go rozpoznać po jego autografie na tomiku Sofoklesa – nosił go w kieszeni.
To właśnie zasługa nauczycielki, że czytając powieść czy poezję – chcę poznać autora, choć zdaję sobie sprawę, że autobiografie nie są obiektywne, a piszący starają się niekiedy „kokietować” czytelnika. Jedyny okres bez książek w moim życiu to czas Powstania Warszawskiego, a od 6 X 1944 r. pobyt w obozie pracy w Niemczech, gdzie zostałam wywieziona razem z koleżanką. Pocieszałyśmy się, że wojna zbliża się ku końcowi. Aby mieć choć namiastkę kontaktów z literaturą, wieczorami w baraku urządzałyśmy wspominki wierszy. Każda z nas recytowała zapamiętane fragmenty „Pana Tadeusza”, wierszy Tuwima, Lechonia; ja – zwykle Słowackiego nostalgiczny „Hymn” lub „Skąd pierwsze gwiazdy”. Do tego ostatniego poematu znałam melodię (Mieczysława Karłowicza), był więc i śpiew. Robiło się markotno, więc aby poprawić nastrój, parodiowałyśmy wiersze Schillera, np. „Rękawiczkę”.
Ostatnia zwrotka brzmiała:
„Pani, twych wdzięków nie trzeba mi wcale,
Co miałbym robić z taką dziewicą?
To mówiąc, schylił się, grzecznie ukłonił
I rzucił jej w pysk rękawicą”.
Pisałam też – na luźnych kartkach, ołówkiem kopiowym
– tragiczną epopeję o mnie i koleżance Joli. O dziwo się zachowały i są w moim brulionie wspomnień. Wzorowałam się na wierszu „Powrót taty”.
Oto pierwsza zwrotka:
„Ktokolwiek będziesz w Hőrdhausen stronie,
Zajdź dróżką na mały pagórek,
Wspomnij dwa groby, Anki i Joli,
I zmów za nie krótki paciórek”.
Mimo że nas w tej historyjce uśmierciłam (naprawdę byłyśmy o krok od śmierci), udało nam się przetrwać.
Do zburzonej i pełnej jeszcze ciepłych zgliszcz Warszawy wróciłam w 1946 r. Zamieszkałam z mężem w pokoju na III piętrze Zakładu Fizjologii UW (por. „Puls” z lipca 2002 r.). Wielka była moja radość, że Biblioteka Uniwersytecka ocalała.
W chwilach wolnych od zajęć w Akademii Medycznej mogłam do woli korzystać z tej skarbnicy wiedzy. Namówiona przez prof. Tadeusza Kotarbińskiego, z którym siadywałam podczas obiadów przy jednym stole, chodziłam na jego wykłady. Jestem wdzięczna, że zechciał mi dać spis książek, które powinnam przeczytać. To był dla mnie bardzo szczęśliwy okres obcowania z książkami, ale również później, kiedy pracowałam
i były dzieci, lektura należała w moim życiu do codziennego rytuału. Cieszę się, że tę miłość do książek odziedziczyli też córka i syn. Moja biblioteka jest skromna, ale „wysmakowana”, gromadzona z pietyzmem. Każdy egzemplarz oznaczony ekslibrisem, zaprojektowanym i zrobionym przez syna.
Czy Internet, który jest obecnie nieodzowny w szybkim zdobywaniu informacji, może zastąpić czytanie książek? Wątpię. W książce trzeba się zakochać w dzieciństwie, a wtedy w jesieni życia będzie nie tylko intelektualną przyjemnością, ale i terapią na smutek i samotność.

Anna Bieżańska

Archiwum