7 października 2010

Literatura i życie

Artur Dziak

Opracy u profesora Adama Grucy marzyłem od dawna, ale konkretne działania musiałem odłożyć z uwagi na wyjazd do Wietnamu. Gruca już za życia zażył sławy, o jakiej wielu nawet wybitnych chirurgów nie mogło marzyć choćby po śmierci! Mój ojciec mawiał, że o sławie – aktorów, muzyków czy doktorów – decyduje ulica. W tym miejscu dawał przykład, jak to za czasów jego młodości słynnej Messalce wyprzęgano pod gmachem opery konie z powozu, by melomani mogli własnoręcznie pociągnąć powóz! Nazwisko Grucy było od lat nieobce zwykłym ludziom. Jakże przekonująco przedstawił to niegdyś, w swoim felietonie, słynny Wiech – piewca prawobrzeżnej Warszawy – wkładając w usta jednego ze swych „szemranych” bohaterów słowa: Jak ci dołożem, to cię nawet sam profesor Gruca nie poskłada”!
Tak więc kilka miesięcy po powrocie z Wietnamu i nauczeniu się prawie na pamięć wszystkiego, co było dostępne w Polsce z dziedziny ortopedii i traumatologii, postanowiłem zaryzykować, dodatkowo licząc na szczęście, które mnie nigdy dotąd nie opuszczało. Naturalnie, szczęściu trzeba pomagać – w tym przypadku pomoc przynieść miały dwie podstawowe książki: dwutomowe dzieło Watsona-Jonesa Złamania kości i uszkodzenia stawów oraz pierwszy tom słynnej Ortopedii operacyjnej Grucy. Dodatkowo moim atutem było to, że brałem aktywny udział w opublikowaniu wymienionych książek w Państwowym Zakładzie Wydawnictw Lekarskich (gdzie już przed laty, jeszcze jako student II roku medycyny, pracowałem), biegając z korektami do kliniki profesora.
Na egzamin umówiła mnie dr Irena Ługowska, kierowniczka redakcji „Chirurgii” PZWL. W dniu egzaminu już na godzinę przed wyznaczonym terminem antyszambrowałem przed gabinetem profesora.
– Co pan taki niecierpliwy? – spytała pani Wanda Bohdanowicz, sekretarka profesora, autentyczna przedwojenna dama, pamiętająca dobrze wspaniałości życia przedwojennej socjety. – Profesora i tak nie ma, bo operuje. Niech więc pan idzie na miasto, coś przekąsi, tylko coś małego, bo równie niedobrze jest przystępować do egzaminu na czczo, jak i ze wzdętym brzuchem – dodała, czym kompletnie mnie dobiła.
Na miasto nie wyszedłem, ale za to udałem się do biblioteki położonej naprzeciwko kliniki, gdzie pracowali rysownicy, między innymi mój szkolny kolega Tadeusz Zajączkowski. Panowie artyści widząc moje marne samopoczucie kazali mi walnąć dla kurażu „pięćdziesiątkę”, co mnie natychmiast podreperowało na duchu. Kiedy po pewnym czasie wrócił profesor, pani Wanda zaniosła mu herbatę. Wyszła wyraźnie uradowana i oznajmiła: – Za minutę ja pukam, pana anonsuję i pan wchodzi. Profesorowi dobrze poszło!
Gruca siedział przy biurku i coś rysował. Przez dobrych kilka chwil był tak zajęty tym, co robił, że nawet na mnie nie zwrócił uwagi. Po pewnym czasie oderwał wzrok od biurka, spojrzał na mnie uważnie i zapytał: – A pan, co? Artur Dziak – odpowiedziałem – właśnie zgłosiłem się na egzamin.
– Aha – lakonicznie skonstatował profesor i powrócił do poprzednio wykonywanej czynności, zaś ja stałem nadal przy drzwiach zupełnie odrętwiały. Po ukończeniu rysunku, co zajęło mu chyba z pół godziny, ponownie pytająco spojrzał na mnie, co spowodowało, że ja ponownie wyrecytowałem: – Artur Dziak. Wyczekuję na egzamin.
– A co pan robi? – rzekł – badawczo mnie lustrując, czym całkowicie zbił mnie z tropu, więc stałem jak gapa, nic nie mówiąc przez pewien czas. – Pracuję u profesora Łukasika – odrzekłem po namyśle.
– Wszystko o panu wiem – przerwał mi profesor – wiem, że spędził pan w szpitalu Praskim parę lat, dwa lata służył w Wietnamie. Poza tym codziennie pana przysyłano z redakcji po korekty. Ja chce się dowiedzieć, kim pan jest – powtórzył.
Zgłupiałem do reszty i znów chciałem włączyć płytę: „Nazywam się Artur Dziak…”, ale profesor, widocznie zniecierpliwiony całą sytuacją, rzucił mi koło ratunkowe. – Co pan robi? Co pan robi w domu, poza pracą itd.?
Nie mając tym razem już nic do stracenia, zacząłem opowiadać sagę całej rodziny, wplątując wątki osobiste, w tym skromnej jeszcze kariery lekarskiej. – Ma pan jakieś zainteresowania? – Tak, naturalnie. Sport i muzyka.
Kiedy wspomniałem o muzyce oraz o mych doświadczeniach z fortepianem i klarnetem, wyraźnie się ożywił. – A co ze sportem? Nieco już odprężony i ośmielony, przytoczyłem słowa słynnego Paavo Nurmiego, że biegać szybko może tylko człowiek biedny, i powiedziałem, że dlatego próbowałem wszystkiego, co było w moim zasięgu i możliwościach, włącznie z piłką nożną i boksem – co mu się wyraźnie spodobało.
– Mówi pan, że od dziecka grał w futbol, więc chyba musiał się pan spotkać z tym, że futbolówkę trzeba było często reperować, gdyż puszczały szwy. Brał się pan do tego? Odpowiedziałem, że tak i to często, co wywołało u Grucy podejrzliwość, gdyż zadał mi podchwytliwe pytanie: – A jak tu zeszyć skórę, panie konsyliarzu, przecież jest to możliwe tylko od środka? Bez obrazy, panie konsyliarzu, czy to aby nie kłamstwo wierutne? Teraz to ja panowałem „na całym boisku”! Ochoczo rozwiałem wątpliwości profesora, wyjaśniając, że naprawy dokonuje się wywijając skórę piłki na kiju od szczotki, wprowadzonym przez otwór do sznurowania (piłki były wówczas sznurowane, aby można było dostać się do wentyla i napompować pęcherz), samego zaś zeszycia dokonuje się smołowaną szewską dratwą na zakrzywionej igle, wyplecionej ze stalowego drutu – wyrecytowałem jednym tchem!
Fachowy opis szycia tak zadowolił Grucę, że przestał mnie pytać, ale też stracił zainteresowanie mą osobą i powrócił do przerwanego rysowania. Ja zaś nadal stałem w pozycji wyczekującej, gdyż do tego momentu profesor nie zaprosił mnie do skorzystania z krzesła. Po dobrych paru minutach Gruca oderwał na moment wzrok od biurka, spojrzał na mnie i rzekł: – A pan co?
Całkowicie ogłupiały wykonałem mały krok do przodu i da capa rozpocząłem moją mantrę: – Artur Dziak… – Dziękuję panu – rzekł rozbawiony profesor i wrócił do rysowania.
Szedłem do drzwi pełen najgorszych obaw, gdyż przecież z niczego mnie nie przepytał. Rozmawiał i owszem, ale słowem nie zapytał o ortopedię! Kiedy dotknąłem klamki, usłyszałem: – Jutro do pracy, normalnie, jak każdy. Zgłosi się pan do pani doktor Sarneckiej, gdyż trzeba będzie przedstawić pana dyrekcji szpitala.
Zamknąłem za sobą drzwi, pani Wanda wstała zza biurka i pyta: – Co tak długo, coś nie tak? – A bo ja wiem – mówię jeszcze niezupełnie przytomny. Nie spytał mnie ani o jedno słowo z ortopedii, ale jutro kazał przyjść do pracy.
– Na ósmą!

Archiwum