17 lipca 2011

Myśli umorusane

Kiedy obcuje się z absurdem na co dzień, przestaje się go dostrzegać. Oto kilka przykładów z warszawskich szpitali, choć absurdy mają tę właściwość, że łatwo je znaleźć w każdej dziedzinie życia. Na nazwy szpitali przyklejam czarną etykietę – z przykrością stwierdzam tu u siebie paskudny konformizm.
Odwiedzam chorego. Przy wejściu na oddział stoi automat z ochraniaczami na buty. Duży napis nie pozostawia żadnego marginesu na dowolne zachowanie. Oblekam więc buty w gustowne folie i szusuję korytarzem. Czuję się jednak jakoś dziwnie. Osób jest bez liku, a jedynie ja mam ochraniacze. Jest tam też osobnik, który właśnie przyjechał swoim samochodem, ale nie spostrzegł przed szpitalem psiej kupy. Skąd się wzięła? Przecież każdy właściciel psa wyprowadza go na smyczy, zaopatrzony w szufelkę i torebkę. Torebkę z zawartością oczywiście wyrzuca do jednego ze specjalnych koszy, których miasto postawiło niegdyś tak wiele. Urzędnicy miejscy zadbali także, aby miejsca parkingowe pod szpitalem monitorowały dzielne służby (te same, które statystyki walki z przestępczością wypełniają dynamicznymi interwencjami, aby żadna babcia nielegalnie nie sprzedała kwiatka na ulicy), czy każdy, kto przyjechał z chorym do szpitala, dobrze przewidział czas, jaki przyjdzie mu spędzić poza samochodem. Jeśli ktoś przywiózł cierpiącego na ostry dyżur, chory musi poczekać. Kierowca najpierw idzie przecież do parkometru, tego drugiego, bo pierwszy jest zepsuty, odlicza bezbłędnie przygotowane już tydzień temu monety, wydłubuje kwitek z ergonomicznie zaprojektowanego podajnika i pędzi z powrotem do auta. Wydawałoby się, że mandat, który dostanie za przekroczenie o minutę zapłaconego czasu parkowania, będzie bez sensu. Przecież chodzi o szpital, zresztą bez innej możliwości zaparkowania. Ale właśnie pokazują w telewizji, jak owi dzielni strażnicy w innym miejscu założyli blokadę na koło karetce pogotowia. Ich przełożony czy rzecznik wypowiedział się na ten temat przed kamerą. Mówił pięknie, dowodząc tezy, że erudyta „obroni” każdą głupotę. „Przejezdną” drogę też można przecież nazwać autostradą.
Po odwiedzeniu chorego wychodzę z oddziału i mijam windę z wielkim napisem informującym, że jest przeznaczona wyłącznie dla personelu. Wiadomo, musi być „sterylnie”. Otwierają się drzwi, przez które dwa białe kitle wypychają łóżko z pacjentem pod kroplówką. Winda jedzie niżej, a w niej pasażer: robotnik z taczkami pełnymi gruzu. Wiadomo, piętro wyżej jest remontowane.
Falujący tłum przed rejestracją. Po co się tak pchają, przecież jest usprawniający wszystko automat wydający numerki, a obok można zapytać, który przycisk wybrać, gdyby ktoś, choć to przecież niemożliwe, nie zrozumiał, co przy przyciskach jest tak logicznie napisane. Osoba w informacji co drugiego kieruje nie tam, gdzie powinna, ale przecież zakres jej obowiązków i wiedzy jest tak skomplikowany, że trudno się temu dziwić.
Na korytarzu, zamiast tabliczki pozwalającej się zorientować, którędy dojść do odpowiedniego gabinetu, wisi pokaźny szyld wskazujący, gdzie się znajduje najważniejsze miejsce w szpitalu: kiosk z gazetami. Korytarz jest niski, bez okien, ale za to przechodni. Ruch, jak na autostradzie pod Paryżem w lipcowy weekend, odbywa się slalomem między siedzącymi na krzesełkach a tymi, dla których miejsc siedzących zabrakło. Osób jest ponad 100, ale jeszcze ze dwie się zmieszczą.
Czyim dziełem jest to architektoniczne cudo? Pewnie trzeba kolejnych 100 lat, aby (tak jak dawno temu komuś wpadła do głowy myśl, by przed operacją myć ręce) stało się oczywiste, że korytarze w szpitalach trzeba projektować inaczej niż w biurach. A gdyby tak jeszcze odseparować odwiedzających z nieodłącznymi komórkami, którzy przychodzą, by przypadkiem nie zasnął ktoś, kto powinien spać…
Na inny oddział wchodzę bezpośrednio z parkingu przez ciasne pomieszczenie, w którym także pobiera się krew. Takie kuriozum. Czasem nie ma tam nikogo i każdy może sobie pogrzebać w metalowych szufladach z kartami chorych, gdyby taka go ciekawość naszła. Jeśli nie, wchodzi na korytarz i tam może sobie np. kichnąć nad przejeżdżającym właśnie wózkiem z pysznościami dla chorych. Niektórzy z nich snują się w swoich ekstrawaganckich piżamach, im też wolno kichać. Równość, wolność, braterstwo – piękne hasła wciąż aktualne.
Dwie pacjentki w izolowanym radiologicznie pokoju. Toaleta ma klozet służący także do usuwania resztek jedzenia, przy którym napisano, aby korzystać z niego wyłącznie na siedząco. W każdej szafce przy łóżku jest elektroniczny termometr. Przez głośnik pielęgniarka pyta, czy panie już zmierzyły sobie temperaturę. – Nie jest to możliwe – odpowiada jedna z nich – bo oba termometry są popsute, pokazują wartości ewidentnie złe lub nic. – Tak, tak wiem, one są popsute – mówi na to pielęgniarka – ale proszę podać, co jest na wyświetlaczu.
A wszystkiemu winna polszczyzna – zbytnie podobieństwo słów jakoś i jakość.

Philip Morus

Archiwum