26 czerwca 2013

Lekarz na minie

W teorii – jak zwykle – jest pięknie. Mamy Państwowy System Ratownictwa Medycznego do działań przedszpitalnych i zobowiązanie szpitali, by zapewniły sobie transport sanitarny (co nie znaczy: „weszły jego w posiadanie”), także w celu pilnego przewiezienia pacjenta do innej placówki.
W praktyce może być tak, jak niedawno na Dolnym Śląsku – po pacjenta z zawałem do szpitala w Nysie jechała karetka z Opola. Zajęło jej to 1,5 godziny. Tym razem pacjent przeżył.

Nie nie pierwsze tego typu zdarzenie. Dość przypomnieć przypadek rannego pięciolatka, który kilka godzin czekał w szpitalu w Gostyniu na karetkę mającą przewieźć go do Poznania na skomplikowaną operację. Karetka specjalistyczna, którą dysponował szpital w Gostyniu, akurat wiozła pacjenta z udarem do szpitala w Śremie. Lekarz dyżurny na próżno starał się wezwać pogotowie.
Na taką minę narażonych jest wielu dyżurujących lekarzy w szpitalach, które nie mają pełnego profilu działalności leczniczej. Ich los, a tym bardziej los ich pacjentów, w takich nietypowych sytuacjach zależy od rodzaju umowy podpisanej przez dyrektora placówki z firmą dysponującą karetkami.

Chodzi o pieniądze?
Jak informuje „Puls” rzeczniczka Mazowieckiego Oddziału Wojewódzkiego Narodowego Funduszu Zdrowia Agnieszka Gołąbek, zgodnie z przepisami zawartymi w załączniku do rozporządzenia ministra zdrowia w sprawie ogólnych warunków umów o udzielanie świadczeń opieki zdrowotnej placówka, która posiada umowę z NFZ na leczenie szpitalne, jest zobowiązana do „zapewnienia usług transportu sanitarnego międzyszpitalnego (w tym specjalistycznego) w sytuacjach, w których zachodzi konieczność podjęcia natychmiastowego leczenia w podmiocie leczniczym, jak również wynikających z potrzeby zachowania ciągłości leczenia”.
Szpital może dokonać tego samodzielnie, utrzymując własny środek transportu, bądź zawrzeć umowę o podwykonawstwo w zakresie transportu sanitarnego. Rzeczniczka tłumaczy, że „obie strony umowy określają sposób finansowania”. – Transport sanitarny międzyszpitalny nie jest odrębnie finansowany przez NFZ – podkreśla.
Czasami (tak jest np. w Szpitalu Wojewódzkim w Radomiu) placówka ma własną kolumnę transportu. Wiele szpitali jednak nie posiada swoich karetek. Nie chodzi tu tylko o koszt ambulansu, ale zapewnienie zespołu, który byłby w gotowości. Przy mizerii finansowej szpitali zdarza się, że transport sanitarny to ten element, na którym zarządzający starają się oszczędzać. Póki transportu wymagają pacjenci, którzy nie są w stanie zagrożenia życia, problemu nie ma. Mogą czekać, aż przyjedzie karetka z firmy odległej o ponad 50 km (bywa, że i o 100 km). Gorzej, gdy chory czekać nie może.
Jeśli na terenie szpitala znajduje się pacjent w stanie zagrożenia życia, a placówka nie jest w stanie udzielić mu pomocy, pogotowie nie przyjedzie. Tak stanowi prawo.
Ustawa o Państwowym Ratownictwie Medycznym nakazuje, by „zespół ratownictwa medycznego podejmował medyczne czynności ratunkowe w warunkach pozaszpitalnych” w celu ratowania osoby w stanie nagłego zagrożenia zdrowotnego. Zespół ratowniczy ma przetransportować ją do najbliższego szpitalnego oddziału ratunkowego lub do szpitala wskazanego przez dyspozytora medycznego czy lekarza koordynatora ratownictwa medycznego.
Jeśli pogotowie przyjechałoby po pacjenta przebywającego w szpitalu, naraziłoby się na karę ze strony NFZ. Ratownictwo medyczne finansowane jest co prawda z budżetu państwa, ale te pieniądze przekazywane są funduszowi na zawarcie stosownych umów z pogotowiem. Umowy te zakazują wprost zespołom ratownictwa medycznego, które mają zapewniać gotowość do udzielania świadczeń z dziedziny ratownictwa, realizowania innego rodzaju świadczeń, „w szczególności leczenia szpitalnego, nocnej i świątecznej wyjazdowej pomocy lekarskiej i pielęgniarskiej, transportu sanitarnego w podstawowej opiece zdrowotnej”.

Nie jest dobrze
Już od jakiegoś czasu media karmią się przypadkami podobnymi do wspomnianych na wstępie. Problem istnieje. Co robić w sytuacji, gdy pacjent wymaga pilnego transportu specjalistycznego ze szpitala do szpitala?
– To jest problem. Jednak na pewno takiego transportu nie powinny wykonywać zespoły ratownictwa medycznego – stanowczo ucina wątpliwości pełnomocnik wojewody mazowieckiego ds. ratownictwa medycznego Michał Borkowski.
Szef Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunkowego i Transportu Sanitarnego „Meditrans” Artur Kamecki tak stanowczy już nie jest, ale dobrego rozwiązania w obecnej sytuacji nie widzi. Przypomina jednak, że funkcjonuje w systemie lekarz koordynator ratownictwa medycznego, który ma bardzo szerokie uprawnienia i być może w sytuacjach bardzo trudnych to on powinien wydać dyspozycję wyjazdu karetki do szpitala.
Ministerstwo Zdrowia wpadło na inny pomysł. Chce, by każdy szpital utrzymywał swój zespół ratownictwa. Stosowne rozporządzenie do czasu zamknięcia „Pulsu” nie zostało podpisane, być może dlatego, że napłynęło bardzo dużo uwag krytycznych. – Szpitali po prostu na to nie stać, a na dodatek jest to nieracjonalne – mówi dyrektor Szpitala Wolskiego Marek Balicki. – Karetki powinny jeździć, a nie stać.
Jego zdaniem cały system jest po prostu źle zorganizowany, bo działania poszczególnych instytucji nie zawsze – delikatnie mówiąc – służą pacjentowi. Dyr. Balicki tłumaczy, że w obowiązującym systemie racjonalnym działaniem pogotowia jest pozostawanie w gotowości, a potem zawiezienie pacjenta do najbliższego szpitala, nawet jeśli wiadomo, że tam mu pomocy nie udzielą i szpital będzie musiał go przetransportować dalej. Racjonalnym działaniem szpitala jest „wypchnięcie” pacjenta nie swoim transportem, a racjonalnym działaniem zakontraktowanego transportu sanitarnego – pozostawanie w gotowości.
Pragnący zachować anonimowość szef jednej z wielkich firm ratownictwa medycznego mówi: – Teraz najlepiej, kiedy nie ma pacjenta. Dziwi się, że Narodowy Fundusz Zdrowia nie kontroluje umów zawieranych przez szpitale dotyczących transportu sanitarnego. Uważa, że nie powinno się wprowadzać przepisu, który pozwoli zespołom ratownictwa medycznego wykonywać usługi pilnego transportu sanitarnego.
– Takie usługi zaczną być nadużywane, podobnie jak teraz nadużywane są SOR-y – tłumaczy. Rozwiązaniem problemu na pewno nie jest wprowadzenie wymagania, by każdy szpital miał swoją jednostkę ratownictwa medycznego.
Nie można udawać, że tego problemu nie ma. Media co jakiś czas nagłaśniają pojedyncze przypadki, ale nie wiadomo, jaka jest rzeczywista skala problemu. Często najbardziej winny okazuje się lekarz, który miał pecha akurat pełnić dyżur.

Justyna Wojteczek

Archiwum