3 sierpnia 2013

Sprawa Jasia O.

Trzyletni Jaś O. od kilku dni gorączkował. Zaraził się ospą wietrzną od brata Maćka, który przyniósł ją z przedszkola. Obaj nie byli zaszczepieni. Choroba Jasia nie przebiegała tak, jak u starszego o dwa lata brata.
Dziecko płakało, że boli je nóżka. Mimo że za kilka godzin Wigilia (był rok 2008), matka Anna K. zamówiła do domu wizytę lekarki z warszawskiej przychodni Centrum Medycznego Damiana. Przyjechała dr Małgorzata M.-T. – To ospa wietrzna w końcowym stadium – stwierdziła – wkrótce przejdzie.
Pediatrę bardziej niepokoiło utykanie Jasia. Z tego powodu zleciła analizy laboratoryjne: OB, morfologię oraz CRP (badanie białka w celu sprawdzenia, czy nie ma stanu zapalnego). Chciała też, aby dziecku wykonano RTG stawu biodrowego. Ponieważ dzień był szczególny, lekarka zatelefonowała do rejestracji kliniki Damiana, aby upewnić się, czy laboratorium jest czynne. Zapewniono ją, że robią badania. Małgorzata M.-T. nie przepisała antybiotyku, ale zostawiła matce Jasia numer swojej komórki na wypadek pogorszenia się samopoczucia dziecka.
Rodzice nie zadzwonili. Pediatra po raz drugi już Jasia nie widziała. Dopiero od prokuratora usłyszała, że w wigilijny wieczór ktoś z Damiana powiedział matce chłopca, że z badaniami musi poczekać do pierwszego dnia po świętach.
25 grudnia Jaś miał wysoką gorączkę, 41 stopni. Nadal bardzo go bolało biodro. Anna K. zatelefonowała na pogotowie. Usłyszała, że takie objawy to nie jest powód do wzywania karetki. Dobijała się do izb przyjęć kilku szpitali – wszędzie odpowiadano, że musi mieć skierowanie od lekarza. W informacji medycznej usłyszała poradę, żeby sprowadziła pediatrę ze Świątecznej Pomocy Lekarskiej. On zdecyduje, czy dziecko powinno być leczone w szpitalu.
Po pięciu godzinach od zgłoszenia przyjechał dr M.K. Młody lekarz, wtedy jeszcze bez specjalizacji.
Wizyta doktora trwała dwie minuty. Dziecka nie zbadał, jedynie zajrzał do łazienki, gdzie Jaś poszedł po przebudzeniu. Wysoką temperaturę ciała dziecka zbagatelizował.
– Maluchy różnie przechodzą ospę. Niech go pani wykąpie w chłodnej wodzie – poradził – to gorączka spadnie.
– Potraktował mnie jak histeryczkę – wspominała później matka Jasia.
Dr M.K. podtrzymał zalecenia lekarki z Damiana. Nie dał skierowania do szpitala, nie przepisał też żadnych leków, nie zostawił karty informacyjnej z wizyty. Nazwisko lekarza Anna K. poznała kilka tygodni później.
27 grudnia. Jest już po świętach i, choć to sobota, można zrobić zalecone badania. Ale z kłopotami, bo w Damianie nie ma ortopedy, który by wykonał RTG stawu biodrowego. Rodzice dziecka znaleźli lekarza tej specjalizacji w prywatnym Medicoverze. Pani doktor po obejrzeniu zdjęcia podejrzewała u Jasia ropne zapalenie stawu. Wypisała skierowanie do szpitala, z zastrzeżeniem, że należy jeszcze poczekać na wyniki laboratoryjne. Gdy się okazało, że wynik CRP trzynastokrotnie przekroczył dopuszczalne normy, matka Jasia zawiozła go na Szpitalny Oddział Ratunkowy przy ul. Niekłańskiej.
Telefonicznie uprzedziła dyżurnego lekarza, że syn ma ospę wietrzną, choć już bez świeżych wykwitów na skórze. Kazano jej wejść do pomieszczenia dla chorych zakaźnie. W gabinecie na małego pacjenta czekała dr Magdalena J.-C. Po zbadaniu dziecka uznała, że trzeba jeszcze zrobić USG stawu biodrowego. Wyszło nieprawidłowe.
Ojciec chłopca, wskazując na zaczerwienione kolano synka, ośmielił się sugerować podanie antybiotyku. – Nie jest wskazany ze względu na niejasny obraz chorobowy – usłyszał.
– Nie zaproponowano mi położenia Jasia w szpitalu – zeznała już po śmierci chłopca Anna K., przesłuchiwana przez rzecznika odpowiedzialności zawodowej w okręgowej izbie lekarskiej. – Nie dostałam też recept na leki. Usłyszałam pod koniec badania, że powinnam się zgłosić następnego dnia na kontrolę. Może będzie już coś więcej wiadomo.
28 grudnia. Rano Jaś był z rodzicami pod szpitalem na Niekłańskiej. Trzy godziny czekali w zimnym samochodzie na izolatkę. Wreszcie przyjął ich chirurg Michał Ż. Uznał, że ospa prawie minęła, ale stwierdził u chłopca zapalenie stawów i ponowił badania krwi. Wyniki okazały się fatalne: CRP znów wzrosło, bardzo spadł poziom płytek we krwi. Lekarz podejrzewając ostrą białaczkę (nie informował rodziców o wstępnej diagnozie), kazał jechać z chłopcem na Oddział Hematologii Szpitala Dziecięcego przy ul. Marszałkowskiej. Nie dał skierowania; obiecał, że telefonicznie uprzedzi dyżurnego lekarza w izbie przyjęć.
Nie powiedział, że należy się spieszyć, bo stan dziecka jest ciężki. Rodzice jeszcze niczego złego nie podejrzewali. Wydawało im się nawet, że jest troszkę lepiej, bo Jaś zjadł rano śniadanie.
Znów nie było dla dziecka karetki. Sami zawieźli syna do drugiego szpitala.
W klinice dziecięcej przy ul. Marszałkowskiej matkę przyjęła pediatria onkolog dr Agnieszka O.-P. Jaś z powodu zakaźnej ospy został z ojcem w samochodzie. Jak twierdziła Anna K., rozmowa z dyżurną lekarką trwała najwyżej minutę i odbyła się przy recepcji. Pani doktor nie widziała potrzeby przyniesienia chłopca do budynku. Na wyniki analiz tylko rzuciła okiem. – To nie jest mój problem – miała powiedzieć matce. Skierowała chłopca na konsultację do zakaźnego szpitala dziecięcego przy ul. Wolskiej. – Jeśli tamtejszy lekarz oceni, że ospa nie jest aktywna, mogę się podjąć leczenia – stwierdziła na odchodnym.
Pojechali więc – znów bez skierowania – pod wskazany adres. W drodze do tego szpitala matka zauważyła, że na ciele dziecka pojawiły się kolejne wybroczyny. Przybywało ich z minuty na minutę.
Dr Sabina D., dyżurna lekarka w szpitalu zakaźnym, stwierdziła, że ospa wietrzna u Jasia jest już zaleczona. Wezwała karetkę, aby zawiozła dziecko na Marszałkowską. Zrobiła to na prośbę rodziców, którzy przypadkowo się dowiedzieli, że z tak niską liczbą płytek (10 tys.) pacjent nie może podróżować zwykłym pojazdem, bowiem w razie choćby drobnego skaleczenia natychmiast się wykrwawi.
O godzinie 17.06 Jaś został przyjęty na Oddział Hematologii Szpitala Dziecięcego przy ul. Marszałkowskiej.
– Przez 40 minut nikt się nim nie interesował – zeznała kilka miesięcy później w Okręgowym Sądzie Lekarskim Anna K.
– Syn miał gorączkę, jęczał, że wszystko go boli. Poszłam do pielęgniarki, aby coś mu dała. Poradziła mi, aby „póki oni się nie zorganizują”, zaaplikować własne lekarstwo.
Wreszcie przyszedł ortopeda. Obejrzał stawy, do siedzącej przy łóżku matki nie odezwał się ani słowem. Kolejny lekarz uznał, że trzeba Jasiowi zrobić rentgen płuc, badania krwi i poczekać na wyniki. Na razie nie ma o czym rozmawiać. Następnie pojawił się pediatra, onkolog Paweł Ł.
Zlecił dożylnie antybiotyki. Poprosił rodziców do swego gabinetu. – Sytuacja jest poważna… – zaczął. – Jeśli zdążymy podać trzecią porcję antybiotyków, istnieje szansa, że z tego wyjdzie.
Ojciec Jasia: – Ale na co nasze dziecko choruje?!
– To uogólniony stan zapalny.
– Znaczy sepsa, tak? Przecież na to się umiera!
40 minut później Jaś z rozpoznaniem posocznicy i wstrząsu septycznego został przewieziony na OIOM. W karcie choroby wpisano: „Dziecko w stanie ogólnym agonalnym”.
Chłopiec zmarł nad ranem.

Po pogrzebie rodzice Jasia złożyli skargę na lekarzy w Okręgowej Izbie Lekarskiej w Warszawie. Rzecznik odpowiedzialności zawodowej, wdrażając postępowanie wyjaśniające, zwrócił się o opinie do biegłych.
Pediatra prof. Andrzej Radzikowski z Zakładu Medycyny Sądowej Uniwersytetu Medycznego we Wrocławiu uznał, że „przypadek śmierci Jasia O. to kolejna ilustracja braku lekarza pediatry w opiece podstawowej nad małym dzieckiem”. Poszczególni lekarze, których o pomoc prosili rodzice trzylatka, zamiast kierować dziecko na kolejne konsultacje, powinni byli jak najszybciej leczyć je w szpitalu. Już 24 grudnia podczas badania przez lekarkę z Damiana były widoczne objawy zakażenia bakteryjnego i zapalenia stawów. Dla potwierdzenia takiej diagnozy należało natychmiast skierować dziecko do szpitala zakaźnego, a po potwierdzeniu diagnozy wdrożyć antybiotyki.
– Trudno zrozumieć ignorancję dr. M.K. – dziwił się biegły.
– W ogóle nie zorientował się, że dziecko miało chore stawy biodrowe.
W opinii profesora doktor Magdalena J.-C. ze Szpitalnego Oddziału Ratowniczego przy ul. Niekłańskiej nie powinna była ordynować dziecku choremu na ospę wietrzną (choć w końcowej fazie), z objawami septycznego zapalenia stawów, ibuprofenu, który w takich sytuacjach może sprzyjać zakażeniom paciorkowcami i dodatkowo obniża odporność.
Dr Michał Ż. nie powinien był odsyłać pacjenta do kliniki hematologii szpitala przy Marszałkowskiej, skoro wyniki badań z 28 grudnia wskazywały na postępujący proces septyczny, a nie problem hematologiczny. Pacjenta należało położyć na łóżku szpitalnym i włączyć antybiotyki skierowane na paciorkowca ropotwórczego lub gronkowca złocistego.
Dr Agnieszka O.-P. niesłusznie odesłała Jasia do szpitala zakaźnego na konsultację, chociaż go nie widziała. – Zrozumiałe – zauważył biegły – że każdy onkolog jak ognia boi się ospy wietrznej na swoim oddziale i stara się taki przypadek odepchnąć, jednakże chodziło o dziecko wymagające natychmiastowego leczenia, a do sprawdzenia etapu ospy nie był potrzebny szpital chorób zakaźnych.
Dr Sabina D. nie powinna, skoro już dziecko znalazło się w szpitalu zakaźnym, odsyłać go z powrotem „na Marszałkowską”. Zdaniem biegłego to poważne zaniechanie, gdyż „Wolska” jest szpitalem najbardziej kompetentnym w leczeniu powikłań ospy wietrznej.
Tylko w postępowaniu dr. Pawła Ł., ostatniego lekarza, który zajmował się chłopcem, prof. Radzikowski nie widział żadnych nieprawidłowości.
Na pytanie rzecznika, co powinna była zrobić dr Agnieszka O.-P., która mogła się przecież obawiać, że chory na ospę wietrzną Jaś zarazi w izbie przyjęć inne dzieci, profesor odparł, że on by podszedł do samochodu i tam zbadał chłopca.
Na koniec swej opinii biegły zauważył, że prawidłowość postępowania lekarskiego może być oceniania jedynie na podstawie faktów, o których obwinieni wiedzieli, lub przynajmniej taka wiedza była dla nich dostępna.
Pod tym względem sytuacja poszczególnych lekarzy była różna. Dr Małgorzata M.-T., pediatra z Damiana, na pewno bardzo starannie zbadała chłopca. Wprawdzie pewne objawy wskazywały, że może chodzić o zapalenie odczynowe albo septyczne, ale lekarka nie znała jeszcze wyników CRP ani liczby płytek. Dlatego tak się starała, aby jeszcze 24 grudnia były wykonane badania. Prosiła rodziców o telefon (podała numer swej komórki), gdyby pojawiły się jakieś komplikacje.
Matka chłopca najpierw twierdziła, że nie jest pewna, czy pani doktor zostawiła jej swój numer komórki, a później, że nie mogła się do niej dodzwonić, gdy się okazało, że w Wigilię nie zrobi wszystkich badań.
– Prawdopodobnie w wyniku jakiegoś tragicznego nieporozumienia – ocenił tę sytuację prof. Radzikowski – Anna K. jeszcze 25 i 26 grudnia pozostawała w przekonaniu, że dwoje lekarzy niczego niepokojącego u dziecka nie znalazło.
­ Na pytania rzecznika odpowiedział też prof. Wojciech Służewski z Kliniki Chorób Zakaźnych i Neurologii Dziecięcej UM w Poznaniu.
– Od jakiego momentu można mówić o sepsie?
– Precyzyjne ustalenie, kiedy doszło do przełamania barier ochronnych i ogólnego zakażenia, jest niemożliwe. Bóle stawów, wysoka gorączka i wynik CRP z 24 grudnia wskazują, że już wtedy się zaczęło.
– Czy podanie antybiotyku mogło zapobiec sepsie?
– Tak. Wczesne przyjęcie dziecka do szpitala pediatrycznego i stosowanie dożylne antybiotyków odniosłoby pożądany skutek, ratując życie dziecka. Tymczasem ono otrzymało pierwszy antybiotyk, gdy było w stanie agonalnym.
– Czy początkiem dramatycznego przebiegu choroby było niewłaściwe skierowanie do szpitala na Niekłańską?
– Nie. Lekarka z Medicoveru dążyła do umieszczenia dziecka w tym szpitalu. To dyżurna ortopeda z Niekłańskiej, wobec ewidentnych objawów sepsy po ospie wietrznej (wiedziała, że taki stan może prowadzić do posocznicy), powinna była zaproponować matce szpital, a nie konsultacje. Z niezrozumiałych jednak powodów dr Magdalena J.-C. doszła do wniosku, że chodzi o zapalenie odczynowe, czyli np. po infekcji jelitowej, co można leczyć w domu. Sugerowała rodzicom (ale nie nalegała), że mogliby pojechać do szpitala zakaźnego, jednakże nie powiedziała, dlaczego. Dla biegłego jest to rozumowanie nie do przyjęcia. Podobnie jak przetrzymanie dziecka z takimi wynikami przez trzy godziny pod szpitalem przy ul. Niekłańskiej.
28 grudnia każdy z lekarzy, którzy widział małego Jasia, powinien działać według wskazań wyższej konieczności – bezpośredniego zagrożenia życia.
– Czy dr Michał Ż., kierując dziecko na Marszałkowską, jednoznacznie stwierdził, że pacjent już nie zakaża?
– W karcie informacyjnej nie jest to napisane expressis verbis. Ale może powiedział to dyżurnej lekarce z Marszałkowskiej, gdy rozmawiali telefonicznie. Hematologa, jakim jest dr Agnieszka O.-P., powinno zaalarmować przekazanie z innego szpitala chłopca w siódmej dobie ospy z małopłytkowością, bólami stawowymi i narastającą leukocytozą. Wynik CRP jednoznacznie wskazywał na rozwój posocznicy.
Lekarka dyżurująca powinna była natychmiast zbadać dziecko i w razie stwierdzenia, że nie zakaża (co mogła rozeznać sama), niezwłocznie położyć je na oddziale. Tłumaczenie, że obawiała się kontaktu tego chłopca z innymi małymi pacjentami, nie wypadło przekonująco, po obejrzeniu planu architektonicznego szpitala. Do izby przyjęć nie wchodzi się przez oddział onkologiczno-hematologiczny. Jest też w szpitalu izolatka.
Tylko oskarżenie onkologa Pawła Ł. przez rodziców Jasia nie znalazło zdaniem prof. Wojciecha Służewskiego potwierdzenia w materiale dowodowym. Co prawda chłopiec dostał antybiotyki za późno (lekarz broniąc się przed zarzutem, twierdził, że dotrzymał rygorów czasowych, i powoływał się na literaturę medyczną), ale komplikacje zaczęły się już wcześniej.
Dr Paweł Ł. przyjmował Jasia na oddział (godzina 19.30) jako pacjenta z podejrzeniem białaczki, bo taką diagnozę postawiono na Niekłańskiej. Inna, alternatywna, nie była rozpatrywana. Dr Paweł Ł., jako jedyny, pomyślał o sepsie. Około godziny 21 lekarz miał już dostateczne dużo informacji, by podejrzenie zmieniło się w pewność. Niestety, od przyjęcia na oddział do podania leku upłynęło półtorej godziny, bo chłopiec był silnie odwodniony (prawdopodobnie z powodu wielogodzinnego krążenia po szpitalach) i to utrudniało pobranie krwi. Poza tym odwodnienie jest przeciwwskazaniem do wdrożenia antybiotykoterapii.
Opóźnienie w podaniu antybiotyków – co stało się podstawą oskarżenia rodziców – było więc wynikiem zbiegu wielu okoliczności: nietrafionej sugestii o chorobie hematologicznej, trudności w pobraniu krwi, potrzeby nawodnienia pacjenta, wreszcie opóźnienia w podaniu leków przez pielęgniarki, bo tak im było wygodniej. Gdy lekarz się zorientował jak ustawiono grafik, niezwłocznie go skorygował.
Rzecznik postawił zarzuty pięciu lekarzom, którzy zajmowali się Jasiem O.
Małgorzacie M.-T., z prywatnej lecznicy Damiana – że będąc na wizycie domowej po rozpoznaniu ospy wietrznej i podejrzeniu zapalenia stawu biodrowego (brak wpisu w karcie), poza zastosowaniem leczenia zachowawczego, wystawiła jedynie skierowanie na badanie krwi i RTG stawu biodrowego. Nie kierując dziecka do szpitala, gdzie można było wykonać badanie kompleksowe, opóźniła wdrożenie prawidłowego leczenia.
Dr. M.K. ze Świątecznej Pomocy Lekarskiej – że wezwany 25 grudnia na wizytę domową, nie dołożył należytej staranności w badaniu i nie skierował dziecka do szpitala zakaźnego, choć jego stan zdrowia (ospa i zapalenie stawu biodrowego) nakazywały podjąć taką decyzję.
Dr Magdalenie J.-C., lekarzowi dyżurnemu w Szpitalu Dziecięcym przy ul. Niekłańskiej – że 27 grudnia, badając dziecko od sześciu dni chorujące na ospę wietrzną, po stwierdzeniu zapalenia stawu biodrowego i okolicy kolan oraz znając wyniki badań, nie skierowała pacjenta w trybie pilnym do szpitala zakaźnego. Lekarka ograniczyła się do zalecenia kontroli w dniu następnym, co znacznie opóźniło prawidłowe leczenie.
Dr Agnieszce O.-P., lekarzowi dyżurnemu w izbie przyjęć Dziecięcego Szpitala Klinicznego przy Marszałkowskiej – że 28 grudnia, uprzedzona telefonicznie przez dr. Michała Ż., chirurga dziecięcego z Niekłańskiej, o wysłaniu do kliniki hematologii pacjenta ze stwierdzoną małopłytkowością i wysokim CRP po przebytej ospie, bez badania odesłała dziecko transportem prywatnym do szpitala zakaźnego przy ul. Wolskiej na konsultacje. Taką decyzją opóźniła właściwe leczenie.
Pawłowi Ł. (a jednak, mimo opinii biegłego), lekarzowi dyżurnemu w Klinice Pediatrii, Hematologii i Onkologii przy ul. Marszałkowskiej – że 28 grudnia po przyjęciu na oddział o godzinie 17.30 Jasia O. w stanie ogólnym ciężkim, z rozpoznaniem małopłytkowości, zapalenia wielostanowego oraz podejrzeniem białaczki, podejrzewając zakażenie ogólne, nie podał natychmiast antybiotyków, a dopiero po trzech godzinach, czym opóźnił ratowanie życia dziecka.
Przed Okręgowym Sądem Lekarskim obwinieni wyjaśniali.
Lekarka z Damiana: – Zrobiłam wszystko, a nawet więcej, niż miałam obowiązek. Jedynym moim błędem było nieopisanie w karcie choroby podejrzenia stanu zapalnego stawu biodrowego. Nie wpisałam też skierowania na badanie laboratoryjne.
– Nie jestem cudotwórcą – tłumaczył się w OSL dr M.K.
– Sepsa to groźna choroba o piorunującym przebiegu. Do jej rozpoznania potrzeba specjalistycznych badań. A ja nie miałem w tym dniu żadnych narzędzi diagnostycznych.
Sąd: – Mógł pan wystawić skierowania dziecka do szpitala.
– Mogłem, ale nie widziałem potrzeby. Stan dziecka był dobry, miało zapewnioną opiekę pediatry z Damiana.
Sąd: – Czy pan się orientował, dlaczego matka wezwała lekarza?
– Wchodząc do tego mieszkania, nie wiedziałem o bólu podudzia ani o zapaleniu stawów biodrowych dziecka. Tylko tyle, co mi przekazała dyspozytorka przez telefon. Mianowicie, że trzyletni chłopiec ma ospę wietrzną i że poprzedniego dnia był u niego lekarz.
– Zbadał pan dziecko?
– Tak, było w dobrej formie, biegało. Zaordynowałem leczenie jak w przypadku ospy wietrznej i kąpiel z nadmanganianem potasu. Nie widziałem skierowań na badania laboratoryjne. Matka nie mówiła, że jest podejrzenie zapalenia stawu biodrowego. Gdybym o tym wiedział, postąpiłbym inaczej.
Dr Magdalena J.-C., ortopeda SOR przy Niekłańskiej, twierdziła, że w szpitalu, gdzie pracuje, nie można położyć pacjenta ze świeżą ospą, gdyż nie ma izolatki. Jeśli dziecko leczone na oddziale dostanie sepsy, trzeba wyłączyć tę część szpitala. Dopóki nie zrobi się pełnego odkażenia, nowi pacjenci nie są przyjmowani.
Na jej sugestię, aby zawieźć dziecko do szpitala zakaźnego, matka zareagowała krzykiem: „tylko nie to”! Wobec tego nie nalegała, nie proponowała też transportu karetką, gdyż Jaś był w wyjątkowo dobrym stanie.
Sąd: – A wyniki badań?
– Były złe, niewspółmierne do samopoczucia chłopca. Dlatego do leków, które dziecko brało, dodałam ibuprofen, ze względu na działanie przeciwzapalne.
Sąd: – Czy pani doktor odnotowała w dokumentacji choroby odmowę matki leczenia dziecka w szpitalu zakaźnym?
– Otóż nie. Żałuję, zwłaszcza że nie było świadka.
Również onkolog dr Agnieszka O.-P. nie przyznała się do winy. Twierdziła, że dr Michał Ż. nie informował jej, że chłopiec już nie zakaża. Przeciwnie, z rozmowy telefonicznej z lekarzem odniosła wrażenie, że zadzwonił, aby uprzedzić, iż dziecko może jeszcze zarażać.
Lekarka dziecka nie widziała (zostało w samochodzie), zapytała tylko matkę, czy były świeże wykwity na skórze. Usłyszała, że jeden strupek na nadgarstku nie jest jeszcze całkiem zaschnięty. Wtedy zatelefonowała do dr Sabiny D. w szpitalu zakaźnym i przedstawiła sytuację. Uzgodniły, że jeśli pacjent okaże się zakaźny, zostanie na Wolskiej, jeśli nie, będzie odesłany na Marszałkowską.
Dziecko wróciło karetką o godzinie 16.30. Wtedy je zbadała. Stan ogólny uznała za średni. Jaś miał przykurcze, obrzęk stawów, pojedyncze wybroczyny na nogach. Skierowała chłopca na hematologię.
Odnosząc się do stwierdzenia biegłego, że podwyższona leukocytoza, zapalenie stawów i małopłytkowość powinny ją zaniepokoić, lekarka odpowiedziała, że takie wyniki niepokoją pediatrów z niewielką praktyką. Jest hematologiem z 20-letnim stażem i wie, że podwyższony CRP wskazuje na stan zapalny, ale niekoniecznie musi dojść do zakażenia. Stan pacjenta nie wymagał natychmiastowego przyjęcia do szpitala.
Dr Paweł Ł. ze szpitala przy ul. Marszałkowskiej, oskarżony przez rodziców chłopca i rzecznika o to, że zaniechał natychmiastowego leczenia antybiotykami, powoływał się na medyczne standardy postępowania w razie sepsy – włączenie antybiotyków powinno nastąpić w ciągu trzech godzin od rozpoznania i on zmieścił się w tych granicach. Wcześniej nie mógł wydać zlecenia, bo trwały badania – szukano źródła infekcji w płucach, wykluczano białaczkę i trzeba było dziecko nawodnić.
Oskarżenie Anny K., że nie interesował się jej synem, przez co opóźnił leczenie, dr Paweł Ł. uznał za bardzo niesprawiedliwe. Dziecko było cały czas monitorowane, walczył o jego życie i nawet po zabraniu pacjenta na OIOM poszedł tam w nocy z myślą, że może przyda się lekarzom innych specjalizacji.

W listopadzie 2012 r. Okręgowy Sąd Lekarski ukarał troje lekarzy. Upomnienia dostali: dr M.K. z Pomocy Świątecznej i dr Agnieszka O.-P. ze szpitala przy Marszałkowskiej. Naganę – ortopeda z Niekłańskiej Magdalena J.-C.
Rodzice Jasia nie pogodzili się z tym orzeczeniem. Uznali, że kary są za niskie i nie objęły wszystkich sześciorga lekarzy, do których trafił ich syn. Anna K., odwołując się do Naczelnego Sądu Lekarskiego, napisała: „Nie chcę dla nikogo więzienia. Usatysfakcjonuje mnie odebranie im prawa do wykonywania zawodu. To środowisko musi się oczyścić”.
Naczelny Sąd Lekarski zmienił niektóre orzeczenia sądu niższej instancji, a mianowicie: upomnienie dla dr Agnieszki O.-P. zostało zmienione na naganę, sprawę dr. Pawła Ł. skierowano do ponownego rozpatrzenia w okręgowym sądzie lekarskim.
Cztery lata i cztery miesiące po śmierci dziecka sześcioro lekarzy z zarzutem narażenia trzyletniego Jasia na utratę życia stanęło też przed Sądem Rejonowym dla Warszawy Śródmieścia. Prokurator oskarżył również tych, których okręgowy sąd korporacyjny uniewinnił (dr. Pawła Ł.) lub którym nie postawił zarzutu (dr Sabinę D. ze szpitala zakaźnego przy ul. Wolskiej).
Zapowiada się długi proces.

Helena Kowalik

Archiwum