8 grudnia 2013

Zaskakująca Odessa

Krzysztof Schreyer
przewodniczący Komisji Współpracy z Zagranicą

Dwa dni w Odessie w listopadzie 2013 r. początkowo miały być dobrze wykorzystaną turystycznie przerwą w podróży. Wracaliśmy z konferencji w Kiszyniowie (patrz: „Puls” nr 10/2013) i w oczekiwaniu na korzystne połączenie lotnicze planowaliśmy, jak najlepiej poznać to miasto, jakże często pojawiające się na kartach historii i literatury.
W wilgotnym wietrze, pod pochmurnym niebem, zerkając przelotnie na dalekie, wzburzone morze, szliśmy najpiękniejszymi ulicami Odessy, chłonąc słowa znakomicie przygotowanej polskiej przewodniczki, odeskiej patriotki, sypiącej anegdotami, a nawet cytatami z listów Kraszewskiego. Przekonywała nas, że już od swych początków miasto odznaczało się międzynarodową atmosferą. Budowane i rządzone przez obcokrajowców i światłych Rosjan, bogate architektonicznie, szczęśliwie nigdy nie uległo zniszczeniom wojennym i tylko „chwilowo” okaleczone zostało przez bolszewików, którzy zamienili cerkwie na obiekty „użyteczności publicznej”. Przewodniczka pokazała nam niezwykły wyjątek – polski kościół, w którym wierni nieustannie, dniami i nocami, strzegli płomyka świecy. Zrobiliśmy jeszcze kilka zdjęć na słynnych schodach, które dla swej pięknej polskiej żony wybudował burmistrz, hrabia Woroncew, a od czasu filmu Eisensteina nazywanych potiomkinowskimi i… na tym zakończyły się turystyczne atrakcje.
Krzysztof Makuch zadbał o to, by nasz pobyt w Odessie nabrał niewątpliwie służbowego charakteru. Czekało nas parę ważnych, planowanych i nieplanowanych spotkań.

Na pierwszym miejscu należy postawić wizytę w siedzibie Polonii. Organizację założył oficjalnie 23 lata temu prałat Hoppe. Obecnie kieruje nią prof. Tadeusz Załuski. Przekonaliśmy się, że aktywność Związku Polaków Ukrainy w Odessie jest imponująca. Wystarczy wspomnieć o licznych kursach języka polskiego, chórze Kwiaty Polskie, zespole teatralnym i rzecz oczywista bibliotece, niestety (uwaga!) cierpiącej na niedostatek współczesnej polskiej beletrystyki. Prof. Załuski mówił z wdzięcznością o wprowadzeniu Karty Polaka, ale nie mógł nie wspomnieć o narastających problemach finansowych organizacji. Jakże istotny w tym kontekście jest fakt, że jej tętniąca życiem siedziba, pod oficjalną nazwą Centrum Kultury Polskiej, wynajmowana jest od władz miasta za symboliczną hrywnę. Podczas interesujących rozmów dowiedzieliśmy się, że młodzi lekarze w Odessie zarabiają 120 euro, z czego 50 wydają na mieszkanie. Możliwości zawodowego doskonalenia praktycznie nie istnieją. Jestem przekonany, że nasze rady doprowadzą do powstania koła polskich lekarzy, co bardzo ułatwiłoby starania o staże w Polsce. Dobrze się stało, że przed wizytą u rodaków odwiedziliśmy polski konsulat, gdzie zdobyliśmy informację o polityce ułatwień w uzyskiwaniu polskich wiz. Okazało się również, że konsulat może pomóc w przesyłce polskich książek dla biblioteki. Na nasze pytanie o wszystkich mieszkańców Odessy pani konsul Joanna Strzelczyk wyjaśniła, że kulturowo w większości ciążą ku Rosji, a ekonomicznie ku Unii Europejskiej.
Kontynuując uparcie misję przekazywania idei samorządności lekarskiej na Wschód, spotkaliśmy się rzecz oczywista z lekarzami ukraińskimi, a wśród nich – z dawnymi znajomymi, walczącymi od wielu lat o utworzenie w swoim kraju niezależnej, demokratycznej organizacji medycznej. Prezes Szatanek odznaczył Medalami im. dr. Jerzego Moskwy Mykołę Tyszczuka, wiceprezesa Oddziału Odeskiego Stowarzyszenia Lekarzy Ukraińskich, oraz samą organizację. Krzysztof Makuch przygotował prezentację, natomiast prezes i nasi znani działacze: R. Adamowicz, R. Dmowska, W. Jaroszewska-Balicka, K. Karpińska, E. Miękus-Pączek i A. Pieczyński, podczas dyskusji opowiadali o uprawianych przez siebie samorządowych działkach. Ukraińscy interlokutorzy, wśród których znajdowała się również wiceprzewodnicząca wydziału zdrowia, mogli doznać zawrotu głowy od nawału wiadomości, ale sądzę, że wyrobili sobie niezłe ogólne wyobrażenie o pracy izby lekarskiej.
Zaskakujących wrażeń, a nawet ciepłych wzruszeń, dostarczyło zwiedzanie Instytutu im. Janusza Korczaka, w którym w wielu świetnie wyposażonych warsztatach prowadzona jest rehabilitacja osób fizycznie i umysłowo upośledzonych – od dzieciństwa do pełnej dojrzałości. Jego dyrektorka prof. Irina Galina, osiemdziesięcioletnia już, ale pełna energii uczona, pomysłodawczyni nazwy instytutu, czerpała z doświadczeń zagranicznych, w dużej mierze polskich. Przy okazji dowiedziałem się, że należy, tak samo jak grono jej przyjaciół, do wielbicieli książek Lema. Nic dziwnego, bo ileż trzeba było mieć „futurologicznej” wyobraźni, by tak pięknie organizować tę świetnie działającą instytucję.
Następne długie odwiedziny, tym razem nadmorskiego, kolejowego sanatorium, łącznie z obiadem w sanatoryjnej stołówce, można by nazwać rekonesansem. Tu, aby skorzystać z ogromnego wachlarza różnorodnych, często wysoce specjalistycznych zabiegów, trzeba zapłacić, aczkolwiek stosowane są różne ulgi.
Pod koniec pobytu spotkała nas (a jednak!) jeszcze jedna atrakcja natury czysto turystycznej. Koledzy Ukraińcy postarali się o bilety do reklamowanej w światowych przewodnikach opery, jakoby jednej z najpiękniejszych w świecie. Podziwialiśmy więc bogate, odrestaurowane wnętrza i wysłuchaliśmy „Trawiaty”, nawiasem mówiąc wystawionej w formie równie tradycyjnej jak rokokowe ornamenty gmachu.
Wyjeżdżaliśmy z nadzieją, a nawet przekonaniem, że w przyszłości uda nam się pomóc tutejszym polskim medykom. Żegnającym nas serdecznie, gościnnym lekarzom ukraińskim życzyliśmy realizacji samorządowych projektów i utrzymania więzów przyjaźni, bo – jak pisałem w relacji z Kiszyniowa, cytując słowa Alexandra Macary, wieloletniego przewodniczącego British Medical Association – „Przyjaźń między organizacjami (ale i narodami) dzieje się przez przyjaźń między ludźmi”.

Archiwum