9 kwietnia 2018

Doctor Quinn – reaktywacja

Służąc zdrowiu

Hanna Odziemska

lekarz specjalista chorób wewnętrznych POZ, absolwentka Wydziału Zarządzania UW

Jako że lubię wyzwania, dałam się namówić koledze na podjęcie pracy na tzw. prowincji.

To tylko sześćdziesiąt kilometrów od Warszawy, dobry dojazd, superwarunki, fajny zespół, dyrekcja spoko – kusił kolega. No i skusił. A teraz sprawdzam się jako umiarkowanie młoda lekarka na rubieży. Publiczny ZOZ, pięknie wyremontowany i wyposażony, aż przyjemnie wejść. Dyrekcja dba o zespół, nie żałuje środków i dopieszcza. Czysto, schludnie, pełna cyfryzacja, w pokoju socjalnym ekspres do kawy i mikrofala. Zespół zgrany, otwarty, wciągnął mnie jak gąbka kropelkę wody.

W Warszawie niełatwo pozyskać lekarza do pracy, a tu jest to po prostu „mission impossible” – wzdychają zarządzający placówką. – Mamy stały skład, mieszkają i pracują od lat ci sami lekarze, a jak któryś wypadnie, bo na przykład pójdzie na emeryturę albo dłuższe zwolnienie, to jest dziura, którą trudno zapełnić.

Zapełniam dziurę z pełnym zaangażowaniem. Każdy dzień upewnia mnie, że wybór był słuszny. Jestem tu potrzebna i szanowana. Zjawisko paranormalne: jedyna kobieta – lekarz POZ w męskim gronie. Pacjenci, a zwłaszcza spragnione komfortu niekrępującego badania pacjentki, garną się do mnie jak do zbawiciela. Wiem dobrze, co ludzkość robi ze zbawicielami, ale co tam, warto spróbować.

Kolega dalej namawia: – Zróbmy tu porządek. Pomóżmy to odgruzować.

Chodzi o uporządkowanie historii chorób, wyłowienie palących problemów, weryfikację leczenia zawieszonego w próżni po odejściu poprzedników.

Zadanie nie jest łatwe, bo kolega to młody, jeszcze niewypalony perfekcjonista po bardzo dobrej szkole internistycznej. Wyspecjalizował go renomowany szpital warszawski z pełnym zapleczem diagnostycznym, więc odgruzowanie odbędzie się za pomocą łyżeczki do kawy.

Pacjenci. Niby tacy jak wszędzie, ale jednak trochę inni niż w wielkim mieście. Miło jest poczuć dawne smaki statusu lekarza – w wielkim mieście często jest lista życzeń i zażaleń, tu pacjent słucha, co do niego mówię. Ile razy czułam tę bezsilność, kiedy warszawski pacjent przychodził na kolejną wizytę ze skwaszoną miną i jakże mało zaskakującą informacją, że przepisane przeze mnie leki znów nie pomogły. A tutaj pacjent jest cudownie uzdrowiony już na drugiej, trzeciej wizycie. Wniosek? Pierwszy być może lekko potraktował moje zalecenia, drugi wykonał je skrupulatnie. A przecież leczyłam obu z tą samą starannością i najlepszą wiedzą, w oparciu o wytyczne i własne, wypracowane przez lata doświadczenie.

Przygnębia stopień zaniedbania prowincjonalnych pacjentów. W Warszawie moi pacjenci to w większości zdrowi hipochondrycy, zadbani, przebadani do trzeciego pokolenia wstecz, wyedukowani zdrowotnie i zaszczepieni. W małym miasteczku i na wsi nie przychodzi się z byle czym do lekarza. Jak coś boli, to czeka się, aż przejdzie. A jak nie przechodzi, to pacjent wybiera się wreszcie do doktora i dowiaduje się, że ma zaawansowaną chorobę nowotworową.

Dlaczego pacjent z prowincji jest zaniedbany? Wystarczy uruchomić wyobraźnię. W wielkim mieście odległości nie są problemem. Placówek medycznych jest dużo – diagnostyka dostępna, jak nie na NFZ, to odpłatnie. Można wziąć taksówkę i podjechać. Na wsi trzeba jechać dziesięć kilometrów, żeby wykonać badanie diagnostyczne, jak specjalistyczne, to i dwadzieścia. Renta osiemset złotych ledwo wystarcza na utrzymanie i podstawowe leki. Zresztą, jak coś boli albo jak męczy kaszel, są domowe sposoby. Trzeba poczekać, może ktoś z rodziny albo z sąsiedztwa będzie jechał do gminy i można będzie się zabrać do ośrodka zdrowia. A pani doktor z Warszawy zamiast przepisać te same leki, co zawsze, wymyśla badania. Na badania trzeba dojechać, nie ma kto zawieźć, drogi dojazdowe do domów bywają nieutwardzone. Jak jest błoto albo śnieg, to można zapomnieć.

Warszawski pacjent lubi się badać. Najchętniej robiłby lipidogram co miesiąc, a w międzyczasie je i pije, co chce, obrasta w mięsień piwny i jest zdziwiony, że „leki nie działają”. Wiejski pacjent przyjmuje z wdzięcznością skierowanie na badania, ale z realizacją bywa różnie.

Warszawski pracodawca gniewnie marszczy brew, kiedy otrzymuje rachunek za badania. – Czy pani doktor naprawdę musi zlecać tyle badań? – słyszę zwykle.

Zwyczajowo odpowiadam: – Nie zlecam niepotrzebnych badań. Skoro coś zleciłam, to znaczy, że musiałam.

Najczęściej to kończy dyskusję. Ale nie kończy tematu. Kolega, który mnie ściągnął do pracy na rubieży, mówi:
Na studiach uczono mnie, jakie mam wykonać badania diagnostyczne w różnicowaniu chorób. Do egzaminu specjalizacyjnego musiałem wkuć litanię niezbędnych badań. A teraz pracodawcy oczekują ode mnie, że będę leczył bez badań dodatkowych. Gdzie sens, gdzie logika?

Pracodawca na prowincji też liczy koszty. Ale ma większą od warszawskiego świadomość, że koszty badań versus koszty leczenia pacjenta z wyhodowanym, rozsianym nowotworem to opłacalna inwestycja. Tylko profilaktyka u wiejskiego pacjenta, który do czasu prowadzi idealne życie wśród szczęśliwych kur, nie jest prosta.

W latach 90. ubiegłego wieku rekordy popularności bił amerykański serial „Dr Quinn, Medicine Woman”. Bohaterka to złoty standard niejednego dyrektora placówki medycznej i prowincjonalnych pacjentów – bezkosztowy, genialny diagnosta i terapeuta w jednym. Nie kieruje na żadne badania, nie wymaga konsultacji specjalistycznych, rozpoznaje i leczy choroby dzięki swojej nieprawdopodobnej intuicji, operuje wyrostki na stole kuchennym, bez publicznych finansów, bez rozliczeń z NFZ i meandrów kolejnych reform czy narodowych programów zdrowia.

Lekarzu w większym czy mniejszym mieście. Jeśli składasz CV i chcesz podbić stawkę, warto, żebyś wpisał: „Moją misją jest być jak doctor Quinn”.

Sorry, Winnetou, business is business. 

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum