24 kwietnia 2019

Na ostro 24/7

Hanna Odziemska

lekarz specjalista chorób wewnętrznych POZ, absolwentka Wydziału Zarządzania UW

Lekarz to nie jest zawód, to sposób na życie – powiedziała mi kiedyś jedna z koleżanek podczas rozmowy w pokoju lekarskim. Rozmawiałyśmy o tym, jak ogarnąć pracę w szpitalu, dyżury, staże do specjalizacji, naukę, życie rodzinne… Każdy z nas to zna – konsekwencją bycia lekarzem jest nielimitowane pozostawanie w swojej roli społecznej, nieustający ostry dyżur, bo w każdej chwili może się zdarzyć, że bez względu na okoliczności trzeba udzielić komuś pomocy.

Niedziela, godzina szósta trzydzieści. Dzwonek do drzwi. Moje marzenia o spaniu do dziewiątej właśnie się rozwiały, więc otwieram – to sąsiad, mieszka trzy piętra niżej.

Pani doktor, przepraszam, że o takiej porze, ale czy mogłaby pani do nas przyjść? Z żoną coś się stało, wyszła do łazienki, a jak wróciła do pokoju i usiadła w fotelu, to teraz nie może wstać i jeszcze nie może mówić.

Nastrój na chillout opuszcza mnie błyskawicznie.

Czemu pan nie wezwał pogotowia?

Bo ja nie umiem z nimi rozmawiać… – pan Stefan przekroczył osiemdziesiąt lat, wiem, że muszę mu natychmiast pomóc i że jego żona prawdopodobnie ma udar mózgu.

Wyścig z czasem przez trzy piętra, potem szybkie badanie i nie ma już żadnych wątpliwości: niedowład połowiczy, dodatni Babiński, porażenie „siódemki”, mowa dyzartryczna. Wzywam zespół ratunkowy, przedstawiam się dyspozytorowi, referuję szybko i konkretnie. Zespół dojeżdża w ciągu pięciu minut. Ustalamy, że pacjentka wróciła z łazienki około godziny szóstej, z dużym prawdopodobieństwem jest to czas udaru. Teraz mamy siódmą z minutami, udar jest najprawdopodobniej niedokrwienny, można myśleć o leczeniu trombolitycznym.

Ratownicy zabierają panią Mariannę, a ja wracam do reszty mojej niedzieli.

Po kilku dniach późnym popołudniem dzwonek do drzwi. Za drzwiami bukiet róż, a za różami sąsiad.

Pani doktor, nie wiem, jak mam pani dziękować. Żona wróciła dziś ze szpitala. Chodzi, mówi, no po prostu jakby się nic nie stało. Baterie jej chyba wymienili w tym szpitalu, bo tyle energii to ona nigdy przedtem nie miała – śmieje się. Po prostu jest szczęśliwy.

Letnie, piątkowe przedpołudnie. Dziś zaczynam urlop, ale wyjeżdżam dopiero wieczorem. Ostatnie zakupy przed wyjazdem, wracam do domu. Na schodach mija mnie pan Marcin, mieszka na tym samym piętrze, w przeciwległym końcu korytarza. Zwraca moją uwagę jego dziwna bladość.

Wszystko w porządku, panie Marcinie?

Tak, dziękuję. Ale jak już panią spotkałem… Może ma pani w domu jakieś tabletki na żołądek? Bo chciałem właśnie iść do apteki. Strasznie mnie boli brzuch od rana, musiałem się czymś zatruć.

Biorę moją lekarską torbę i idziemy do pana Marcina. Brzuch w badaniu bez odchyleń, za to czynność serca czterdzieści na minutę. Marcin ma pięćdziesiąt jeden lat. Pytam o choroby w rodzinie – ojciec nie żyje, bo nie przeżył zawału po czterdziestce.

Nie dam panu żadnych tabletek, muszę wezwać karetkę.

Sąsiad jest tak cierpiący, że zgadza się bez większych oporów. Zespół znów przyjeżdża szybko, robią EKG, potem teletransmisję i zabierają pacjenta.

Po kilku dniach wieczorem dzwonek do drzwi i pan Marcin wyglądający zza bukietu.

Lekarze ze szpitala powiedzieli mi, że w ostatniej chwili dojechałem. Zrobili koronarografię, wstawili, co tam trzeba, i jestem jak nowy.

Nie dzielę się z panem Marcinem moimi myślami, co by było, gdybyśmy wtedy na schodach nie zaczęli rozmowy, tylko powiedzieli sobie: „dzień dobry” i każde by poszło w swoją stronę. Prawdopodobnie nie doszedłby do apteki.

Poniedziałek, siódma rano. Dzwonek do drzwi, za drzwiami sąsiadka z naprzeciwka.

Pani doktor, tu leży jakiś człowiek pod naszymi drzwiami, chyba nieprzytomny!

Próbowałem go budzić, ale nie reaguje – mówi inny sąsiad.

Szybka ocena kliniczna – oddech i tętno jest, ale faktycznie, nieprzytomny. Ja świeżo po szkoleniu z ratownictwa, więc wdrażam procedury.

Halo, proszę pana, czy pan mnie słyszy?

Jedno oko otwiera się bez pośpiechu i zwraca w moim kierunku:

Słyszę panią, bardzo dobrze.

Okazuje się, że tym razem pacjent nie wymaga wezwania zespołu ratunkowego. Poprzedni wieczór spędził na imprezie piętro wyżej i bawił się tak dobrze, że po opuszczeniu gospodarzy postanowił chwilę jeszcze tu spędzić, po czym obudził się zdziwiony, że jest powodem takiego zbiegowiska. W badaniu bez odchyleń, prawie trzeźwy, zasadniczo „wczorajszy”.

A jednak dał mi szansę udzielenia mu jakiejś pomocy.

Nie wiem, gdzie zostawiłem mój telefon, czy byłaby pani tak dobra i zadzwoniła dla mnie po taksówkę?

Zamawiam taksówkę i gawędzimy jeszcze dłuższą chwilę, podczas której obserwuję, czy mógł użyć czegoś oprócz alkoholu. Nie widzę nic niepokojącego, więc odprowadzam go do taksówki i życzliwie przestrzegam przed powtarzaniem takich akcji.

Nasz nieustający dyżur trwa, całodobowo i bez względu na weekendy czy urlopy. Bywamy śmiertelnie zmęczeni, ale zawsze gotowi podjąć działanie, kiedy tylko pojawi się potrzeba. Ten trud jest hojnie nagradzany, bo nie kwiaty i słowa wdzięczności, ale czyjeś ocalone życie albo jakość tego życia jest naszą nagrodą. Pozostaje życzyć sobie i pacjentom, abyśmy zawsze byli we właściwym miejscu o właściwej porze, kiedy ktoś będzie nas potrzebował. 

 

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum