1 marca 2021

To nie jest działalność usłana różami

Prowadzenie w mediach społecznościowych profilu związanego z osobistymi doświadczeniami medycznymi z jednej strony pozwala skrócić dystans w relacjach z pacjentami na żywo, ale z drugiej naraża lekarza na trudy mierzenia się z wszechobecnym w Internecie hejtem. O prowadzeniu bloga opowiedziała Michałowi Niepytalskiemu mama pediatra – Dagmara Chmurzyńska-Rutkowska.

Jest pani lekarką, blogerką i mamą. Co było pierwsze?

Najpierw stałam się lekarzem. Właściwie zaraz po stażu podyplomowym zostałam mamą. Wkrótce zaczęłam rezydenturę z pediatrii, podczas której urodziła się druga córka. Kiedy w związku z tym byłam na urlopie macierzyńskim, zaczęłam prowadzić blog. Później, będąc już i blogerką, i lekarką, i podwójną mamą, urodziłam po raz trzeci. W październiku 2020 r. zdałam egzamin specjalizacyjny i od tego czasu oficjalnie jestem specjalistą pediatrii.

Czy „Mama pediatra” to pani pierwszy w życiu projekt, czy wcześniej podejmowała pani jakieś próby podboju Internetu?

Kiedyś, dawno temu, na przełomie liceum i studiów prowadziłam blog w formie pamiętnika, ale nie był związany z medycyną. Aktywnością w Internecie zajęłam się poważnie w 2015 r., od razu z blogiem „Mama pediatra”. Równolegle powstał towarzyszący blogowi fanpage na Facebooku. Konto na Instagramie założyłam sporo później, bo jakieś trzy lata temu. Wcześniej Instagrama nie znałam właściwie w ogóle!

Zatem minęło już prawie sześć lat od powołania do życia bloga i w pani życiu sporo się zmieniło. Czy zamierza go pani nadal prowadzić?

Mój stosunek do „Mamy pediatry” to istna sinusoida. Teraz jestem na takim etapie, że chcę blog rozwijać, ale przyznaję, że miałam momenty załamania czy może poczucia beznadziejności działalności internetowej. Staram się zawsze takie kryzysy przeczekać, czasem nawet robię sobie przerwę od mediów społecznościowych. Ostatnie miesiące zresztą miałam ciężkie ze względu na przygotowania do egzaminu, siłą rzeczy moja działalność blogowa została bardzo ograniczona. Ale po okresach odpoczynku zawsze dochodzę do wniosku, że warto kontynuować to przedsięwzięcie. Że robię coś fajnego i dobrego dla szerszego grona odbiorców. Wychodzę poza wąską społeczność moich pacjentów. Dlatego „Mama pediatra” będzie się rozwijać, widzę w niej potencjał. Poza tym czytelnicy dają mi dużo wsparcia, to także mobilizuje.

Z czego wynikały kryzysy?

To nie jest działalność usłana różami, głównie z powodu hejterów, którzy przeprowadzają wręcz naloty. To przede wszystkim zupełnie niekonstruktywna krytyka, ale zdarzały się wyzwiska, a nawet groźby. Kiedy zakładałam blog, absolutnie nie przewidywałam czegoś takiego. Nie byłabym nawet w stanie wyobrazić sobie takiej agresji, z jaką się od tamtego czasu spotkałam. Czasami słyszę opinie, że jeśli ktoś działa w Internecie, staje się osobą publiczną i musi się liczy z hejtem. Ale wcześniej nie wyobrażałam sobie, że ludzie mogą reagować tak negatywnie.

Domyślam się, że agresję budził pani stosunek do szczepień.

Rzeczywiście, przede wszystkim atakują przeciwnicy szczepień. Ale też internetowi „specjaliści” od odkleszczowej boreliozy. W związku z nią też można sobie pohejtować i rzucić się na człowieka. Są to jednak zagadnienia, co do których można przewidywać negatywne reakcje. Czego nie powiedziałabym o karmieniu piersią, a i takie przypadki są na porządku dziennym.

Faktycznie zaskakujące. A co w tym kontrowersyjnego?

Oczywiście, każda matka jest wolnym człowiekiem i nie można jej niczego narzucać. Ja promuję karmienie piersią i mleko matki jako najlepszy pokarm dla dziecka. Przedstawiam argumenty naukowe, które powinny przemawiać za karmieniem piersią. A jednak spotykałam się z atakami w rodzaju: co ja tam mogę wiedzieć, moje dziecko – mój wybór, i że mam przestać być „laktoterrorystką”. Ciekawe, że nigdy się nie spotkałam z taką reakcją na żywo. Mam wśród pacjentek zarówno mamy karmiące piersią, jak stosujące sztuczne mleko. I nigdy nie usłyszałam takich epitetów. W Internecie od obu stron dostaję bęcki. Kiedyś napisałam, że dobrą mamą można być niezależnie od tego, czy karmi się piersią, czy z jakichś powodów podaje dziecku mleko modyfikowane. Jakie były reakcje? Przykładowo: jak ja śmiem powiedzieć to jako matka i pediatra!

Zauważyłam, że panie atakują mnie w zależności od tego, jak same karmią dzieci. Jednak prawdziwe piekło rozpętuje się w dyskusjach między czytelniczkami. Wyzywają się bez opamiętania. To się w głowie nie mieści! Niektórzy widocznie muszą jakoś rozładować emocje.

Wspomniała pani o groźbach. Były jakieś poważne? Da się pociągnąć hejterów do odpowiedzialności?

Były takie sytuacje, kiedy radziłam się prawnika, ale okazało się, że używanie bardzo nieprzyjemnych epitetów nie jest podstawą do pozwu o zniesławienie. W jednej sprawie złożyłam wniosek do prokuratury – o ściganie osoby, która posądziła mnie o to, że jestem przekupiona, opłacona przez firmy farmaceutyczne. Stwierdzenie padło podczas dużej transmisji na żywo. Złożyłam zeznania na policji. Niestety, organy ścigania stwierdziły, że nie ma interesu społecznego w ściganiu sprawcy z urzędu, a mnie zabrakło sił, by samodzielnie się z tym borykać. Zdarzały się też groźby, życzenie mi śmierci, moim dzieciom ciężkiej choroby. Wysyłane były z fikcyjnych kont i autorów nie udało mi się ustalić. Ostatecznie nauczyłam się na własnych błędach i nie wchodzę więcej w dyskusję z pewnymi osobami. Są automatycznie blokowane i usuwane z mojego fanpage’a na Facebooku. Na blogu komentarze zaś są moderowane. Kasuję także wpisy propagujące wszystkie teorie spiskowe dotyczące mojej osoby.

Jak lekarska aktywność w sieci wpływa na relacje z pacjentami na żywo?

Pracuję w przychodni i w szpitalu na oddziale dziecięcym, mam wśród pacjentów obserwatorów bloga. Nigdy się nie spotkałam z żadnymi negatywnymi uwagami. Wręcz przeciwnie, wydaje mi się, że dzięki temu, że zapoznali się ze mną w Internecie, widzą we mnie człowieka. Czytają przecież moje wpisy w mediach społecznościowych, gdzie od czasu do czasu pokazuję fragmenty życia prywatnego. Wiedzą np., czym się zajmuję na co dzień. Na żywo nie spotkałam się z utratą zaufania czy gorszym postrzeganiem dlatego, że jestem „znana z Internetu”.

Czy widzi pani zagrożenie, że internetowa popularność może lekarzowi uderzyć do głowy i źle wpłynąć na życie zawodowe albo zamienić priorytety – z propagowania postaw prozdrowotnych na promocję siebie samego?

Nie mogę się wypowiadać za inne osoby. Ja staram się pewnej granicy, którą już dawno sobie postawiłam, nie przekroczyć. Z upływem lat utwierdziłam się, że np. dobrze robię, nie publikując zdjęć moich dzieci w Internecie. Postawiłam sobie za cel edukowanie pacjentów. To przedłużenie mojej pracy w gabinecie i sposób dotarcia do większej ich liczby. I dobrze się czuję, wnosząc coś pozytywnego do życia rodziców małych dzieci. Sama obserwuję w Internecie wielu lekarzy. Myślę, że każdy ma jakąś wizję siebie w sieci. Szczerze mówiąc, nie chciałabym tego robić tak jak inni i myślę, że oni nie chcieliby tego robić tak jak ja. Każdy musi zobaczyć, jak internetową działalność odbierają jego pacjenci. I każdy moim zdaniem musi sobie jakąś indywidualną granicę postawić.

Na blogu i fanpage’u publikuje pani wpisy, ale także odpowiada na komentarze. Nie ma pani poczucia, że czasem pacjenci traktują możliwość zadania pani pytania w Internecie jako wymówkę, żeby nie iść do lekarza?

Faktycznie, dlatego na Instagramie publikuję cyklicznie wpisy w formacie pytań i odpowiedzi. Bo są pytania, które się stale powtarzają. Nie tylko odnośnie do szczepień, ale też w zakresie szeroko pojętej pediatrii. Często pytania mnie mobilizują do opracowania jakiegoś wpisu merytorycznego. Ale pod nimi pojawiają się znowu te same pytania, co dowodzi, że autorzy nie przeczytali nawet połowy artykułu. Ponadto użytkownicy nieraz piszą prywatne wiadomości po godzinie 22 i liczą na to, że odpowiem natychmiast, bo wizytę u lekarza mają np. na drugi dzień rano. Czasem starają się grać na moich emocjach: „Jest pani moją ostatnią deską ratunku. Błagam panią, niech mi pani odpowie”. A ja przecież wtedy śpię i odczytuję wiadomości rano. Widzę, że niektórzy nie mają chęci zwrócenia się do własnego lekarza pierwszego kontaktu. Wolą drogę na skróty – napisać coś w Internecie.

Co do snu: czy mimo tak rozlicznych zajęć ma pani na niego czas?

Wiem, jak to wygląda z zewnątrz. Wiele osób mnie pyta, jak to robię, że jestem lekarzem, mamą trojga dzieci, prowadzę blog i jeszcze dom. Dzielę się obowiązkami z mężem, który zresztą też jest lekarzem. A moja praca zawodowa jest po części tym, czym się zajmuję na blogu. Doświadczenie, które zdobywam w pracy, pomaga mi opracować wpis w mediach społecznościowych. Oczywiście, rezygnuję z wielu rzeczy, np. nie oglądam seriali. Wydaje mi się, że od kiedy zostałam potrójną mamą, wzrosły moje umiejętności organizacji. Przy jednym dziecku potrafiłam cały dzień chodzić w piżamie. Teraz staram się bardziej pilnować, zwłaszcza że czas mamy, jaki mamy, a sen jest ważny dla odporności. Jakoś mi się udaje wszystko pogodzić. A jak się nie udaje, w pierwszej kolejności rezygnuję z mediów społecznościowych…

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum